Strona głównaPodróżeCity breakKilka dni w Barcelonie i... wulkan

Kilka dni w Barcelonie i… wulkan

Część pierwsza – wszelkie znaki na niebie i ziemi…

Rozpijając łapczywie urodzinowy alkohol Rudej, doszliśmy do wniosku, że może by tak gdzieś pojechać. A właściwie nawet polecieć. Bo możliwe, ze LOT ma jakieś promocje…
Rudej laptop działał, Wilczy się zalogował i okazało się, że można. Do Barcelony. Czemu nie?…;)
W ten prosty sposób, przy pomocy karty kredytowej Rudej, Wilczego konta w LOT-cie i mojej pełnej aprobaty, na pół roku wcześniej udało nam się trafić w dymiący wulkan, katastrofę w Smoleńsku i inne niezapowiedziane przeszkody życiowe. Przygodę czas zacząć ;-p
13 kwietnia o poranku wsiedliśmy w tramwaj linii 4, z zamiarem dojechania do centrum, gdzie mieliśmy się złapać z Rudą w autobusie. Gdzieś na ulicy 11 Listopada tramwaj stanął, postał trochę, po czym otworzył drzwi. Zrobiło się nieswojo.
– No, ciekawe, czy zdążymy na ten samolot – mruknęłam, patrząc na stojących nieruchomo ludzi wokół. Kilka osób wysiadło. Reszta została. Widać zaprawieni w bojach…
– No nie, nie może nam uciec – stwierdził Wilczy, poprawiając plecak.
Postaliśmy jeszcze trochę, doszłam do wniosku, że może się przebijemy jakoś do Czterech Śpiących i coś tam złapiemy. Wyszliśmy z tramwaju. Wówczas okazało się, że tramwaje, stojące przed nami, ruszają. Wróciliśmy do tramwaju. Podjechaliśmy jakieś 200 metrów i znów utknęliśmy. Zaczęło się robić zabawnie.
Okazało się, że… jest KOREK. Tramwaje stoją w korku!… Po przejechaniu Czterech Śpiących dalej poszło już gładko, jedynie na schodach z podziemi przy Centralnym na przystanek autobusowy rozwiązał mi się but, dzięki czemu goniony przez nas autobus z Rudą w środku zdążył ruszyć z przystanku i zatrzymać się jakieś 7 metrów dalej w korku, oczywiście z zamkniętymi drzwiami. Poczekaliśmy na następny… który natychmiast również utknął :) Uroki porannego przejazdu przez stolicę ;-p
Mimo wszystko udało nam się dostać na lotnisko (chociaż teraz myślę, że to był pierwszy znak, żeby jednak zostać w domu…), odprawić się, wyrywając pani za kontuarkiem torebki na kosmetyki i w końcu wsiąść do samolotu.

Barcelona
Barcelona

Część druga – Barcelona

Wtorek

Barcelona powitała nas zachmurzonym niebem.
– Może się jeszcze wypogodzi – stwierdziliśmy zgodnie, wynieśliśmy zadki z samolotu i poszliśmy szukac miejsca, w którym można kupić bilety czterodniowe.

Bilety…
W Barcelonie funkcjonuje Barcelona City Card, która daje zniżki do muzeów itd. oraz bilety wielodniowe. Jeśli nie ma się w planach zwiedzania wielu muzeów, bardziej opłaca się kupić bilety wielodniowe na komunikację miejską, niż Barcelona City Card. Koszt karty na 4 dni to 32 EUR, bilet 4-dniowy na komunikację miejską kosztuje 20,40 EUR. Bilet taki ważny jest od momentu skasowania do godziny 24 danego dnia, nie 24 godziny!
Istnieją też bilety 10-przejazdowe.

Okazało się, że wszelkiego rodzaju bilety kupuje się w informacji turystycznej. Nabywszy zatem czterodniowe karty na wszystkie linie powędrowaliśmy przed lotnisko – do autobusu, który przez terminal drugi zawiózł nas do stacji końcowej kolejki Renfe, która zawiozła nas z kolei do miasta :) W międzyczasie zrobiliśmy się głodni (w każdym razie ja się zrobiłam ;-p), ale dotarliśmy dzielnie na ulicę Jaime 1, do hotelu AAE Rey Don Jaume I. Obejrzeliśmy pokój, no luksusy to może nie były, ale 3 łóżka i łazienka z ręcznikami załatwiała sprawę noclegu zupełnie pozytywnie :) Widok z balkonu na wąziutką uliczkę i kamienice naprzeciwko też nas zachwycił. Co prawda Ruda stwierdziła potem, że to trzecie łóżko to jakieś dziecinne jest, bo jej nogi wystają, ale daje radę.
Zaprotestowałam gromko przeciwko włóczęgom po świecie przed zjedzeniem obiadu i tym sposobem dotarliśmy do jednej z knajpek typu bar samoobsługowy. Napakowaliśmy sobie na talerze zieleniny, warzywek, kaszy, kluchów, sosów i diabli wiedzą, czego, dotarliśmy w okolice mięsa i pizzy, zapłaciliśmy za całość około 8 EUR i nażarliśmy się do rozpęku. Teraz można było iść zwiedzać…
Na pierwszy ogień poszły Ramble. Spacer był zupełnie przyjemny, na deptaku jak zwykle pełno mimów, na stoiskach z ptaszkami w ramach atrakcji – kury. Pod figurą Matki Boskiej – parking dla rowerów :) I tak dotarliśmy do La Boqueria – absolutnie przepięknego targu, na którym było wszystko to, co na targach być powinno. Idiotyczny wyraz zachwytu nie schodził z naszych twarzy, aparaty same robiły zdjęcia, a my plątaliśmy się między stoiskami i już zastanawialiśmy się, co kupić… Było tam wszystko: owoce, butelki z podejrzaną zawartością, wielkie udźce jabugo, grzyby, owoce z łyżeczkami gotowe do jedzenia, warzywa, napoje, miksy owocowe w lodzie, wędliny suszone, makarony, owoce morza i ryby, wszystko poukładane tym atrakcyjniej, jak wyższa jest cena za kilogram czy sztukę. I przepiękne. Aż ciężko było opuścić to miejsce, więc kupiliśmy trochę truskawek i śliwki…;)

La Boqueria
La Boqueria
Udźce jamon - wyglądają przepięknie!...;)
Udźce jamon – wyglądają przepięknie!…;)

Po obejrzeniu chińskiej kamienicy z parasolkami i pożarciu kilku śliwek od ręki, obejrzeliśmy Placa Reial i dotarliśmy wreszcie pod Kolumba. Kolumna z Kolumbem, wskazującym na morze, jest chyba podobnym punktem, jak w Warszawie Kolumna Zygmunta – miejscem spotkań :) Plątało się tam trochę ludzi, dookoła jeździły samochody, turyści pstrykali zdjęcia, słońce powoli chyliło się ku zachodowi…;)
Powędrowaliśmy dalej Rambla del Mar, czując już chłód. Obleźliśmy jakąś mocno turystyczną część portu dookoła, dotarliśmy do łodzi podwodnej, sterczącej dumnie na trawniku, no zabawna była :) A potem powlokłam mocno już protestujące towarzystwo dalej.
– Wilczy, gdzie jest ta dzielnica pilnowanych z twierdzy? Barceloneta?…
– Tam, daleko – pokazał przed siebie Wilczy – Tam, gdzie ta wieża kolejki.
– E tam, niemożliwe, to już tu musi być…
– Ale nie jest – odwarknął Wilczy, wlokąc się za mną. – Jest daleko.
– Skoro już tu jesteśmy, to moglibyśmy ją obejrzeć – stwierdziłam.
Ruda popatrzyła na mnie złym wzrokiem. Po czym rozejrzała się za czymś do siedzenia.
– Spacerków się im zachciało… – pomamrotała pod nosem.
Nie dałam się im, polazłam do przodu, przeszłam obok całkiem ładnych kamieniczek, poprzedzielanych wąskimi uliczkami z widokiem na palmy i morze. Powoli zapadał zmierzch, świecące latarnie wydobywały niezwykle kolory z otoczenia i zrobiło się tak trochę bajkowo. Gdyby nie te nogi, które bolały jednak coraz bardziej…:)
– Hmmm – mruknął po jakimś czasie Wilczy, bardzo blisko morza. – Hmmm…
– No? – zapytałam uprzejmie.
– Bo to chyba jednak jest ta Barceloneta – odmruknął, udając, że w ogóle nigdy w życiu nie wypowiedział ani słowa. Zatriumfowałam :)
Po drodze z powrotem wstąpiliśmy do sklepu i wreszcie doczłapaliśmy się do stacji metra. I do domu, do domu, paść na łóżka…
…A w domu okazało się, że nawet nie jesteśmy w stanie wypić dwóch piw – nie mamy siły :)

Kolumb w okazałości
Kolumb w okazałości
Wąskie uliczki Barcelonety
Wąskie uliczki Barcelonety
Barceloneta
Barceloneta

Środa

Pobudkę ustaliłam na jakąś koszmarną godzinę, która nie powinna istnieć. Zresztą tak naprawdę ciągle coś hałasowało za oknem, w dodatku noc była chłodna, a nikt nie miał siły, żeby wstać i zamknąć okno balkonowe. Kazałam się towarzystwu zwlec z łóżek, pomamrotali pod nosem inwektywy, przeklęli mnie do siódmego pokolenia wstecz, ale miejski szum nie dał im z powrotem zasnąć, więc się w końcu zwlekli. Ruda opatrzyła sobie jakoś stopy, zeżarliśmy po śliwce na śniadanie, zabraliśmy podręczne zabawki i wysnuliśmy się z hotelu.
– Jeść – zawarczała moja zła dusza. Wilczy ruszył przed siebie.
– Mówiłeś, że tu jest mnóstwo knajpek dookoła – suszyłam mu głowę. – Głodna jestem. Nigdzie nie pójdę bez śniadania, jasne?
– No przecież idziemy do knajpy, no – odmamrotał Wilczy, usiłując mnie nie słuchać. Uparłam się jednak i brzęczałam mu nad uchem, więc zaprowadził mnie do najbliższej knajpy. Popatrzyliśmy na nią wszyscy z obrzydzeniem.
– Tu nie ma nic do jedzenia. To jakieś hamburgery są!… Ja potrzebuję normalnego śniadania!… – zawarczałam znów.
– To musimy iść za plac Catalunya.
– Ale to daleko!…
– To zostajemy tu? – spytał Wilczy jadowicie (skąd się w nim to wzięło? nauczył się ode mnie, czy co?…).
Obraziłam się i polazłam przed siebie. Nie, to nie, będę głodna i zła!…
– Ona tak zawsze? – zapytała półgłosem Ruda.
– Ten typ tak ma – wycedził Wilczy. – Trzeba przeczekać, ale lepiej jednak nakarmić.
Zdaje się, że zmusiłam ich do podjechania metrem. Mamy w końcu te bilety na wszystko, korzystajmy z nich, będzie szybciej jedzenie!…
I trafiliśmy do knajpki La Solana, gdzie w ramach śniadania były różne ofertas del dia (oferta dnia). Z Rudą skusiłyśmy się na cafe con leche i pasta (czyli kawa z mlekiem i rogalik), Wilczy się wyłamał i wziął mini bocadillo (kanapeczka) i cafe con leche.
Kawa okazała się być genialna, rogalik też, ale szybko się skończył. No to co?… No to jeszcze po jednym ;)
Siedząc, dyskretnie rozglądaliśmy się po lokalu. Sami miejscowi. Ktoś siedzi przy kawie i czyta gazetę, jakichś dwóch panów omawia swoje sprawy przy śniadaniu, panna w wieku studenckim czyta książkę. Dobrze trafiliśmy :)

Park Guell
Sagrada Familia
Ozdobne drzwi świątyni
Słynna tabliczka 33
Fragmenty Sagrady Familii
Fragmenty Sagrady Familii
Fragmenty Sagrady Familii
Fragmenty Sagrady Familii

Wreszcie ruszyliśmy w kierunku naszego głównego celu dziś – Sagrady Familii. Dotarliśmy do niej od strony zazielenionego skwerku, przez gałęzie drzew obsypanych kwiatami wyglądała zupełnie uroczo, ale przestała tak wyglądać, jak zobaczyliśmy kolejkę do wejścia… No tak. Trudno, trzeba to trzeba, stanęliśmy na szarym końcu (wręcz za zakrętem jeszcze), Ruda zaczęła uskuteczniać rozmówki telefoniczne, nam się cokolwiek nudziło, więc pstrykaliśmy, co popadnie. Przed końcem kolejki dopadła nas kwestorka, zbierająca na już nie pamiętam co. Wilczy ma miękkie serduszko (pewnie z plasteliny) i wrzucił jej jakiegoś pieniążka, za co pani natychmiast poprzyklejała nam wszystkim dziękczynne naklejki. Mam jedną w portfelu…
Dopadliśmy kasy, nabyliśmy bilety na zwiedzanie (12 EUR) i od razu po wejściu na teren utknęliśmy w kolejnej kolejce… do windy (2,5 EUR). Kolejka jak ta w Shreku, wiła się zakolami pod ścianami słynnej świątyni, zatem można było z bliska obejrzeć na przykład rzeźbione w metalu drzwi. To na nich jest słynna tabliczka mnożenia – cztery kolumny, cztery wiersze, w każdym polu inna liczba, wynik dodawania każdej kolumny, każdego wiersza lub po przekątnych wynosi zawsze 33 – chrystusowy wiek.
Doczekaliśmy wreszcie windy. Taka pani, która wozi tych ludzi góra – dół, musi być straszliwie znudzona, ale jednak cały czas uśmiechnięta.
Wjechaliśmy na górę, wysypaliśmy się i zaczęliśmy zwiedzanie…
Zwiedzanie głównie polegało na wyglądaniu przez różnego rodzaju dziury w ścianach. W różnych kierunkach. Wilczy się ucieszył na widok dwóch wieżowców, stojących na wjeździe do Portu Olympic, z którego w 2001 roku wypływaliśmy w rejs Stimulansem. Pogapiliśmy się na różne kamienice dookoła, na dachy domów i tak wędrowaliśmy w dół krętymi schodkami, co i rusz wyglądając na inną stronę budowli i oglądając różnie uformowane kamulce, opatulone niejednokrotnie kolorowymi kafelkami, a gdzieniegdzie rzeźbami. W końcu dotarliśmy do miejsca, w którym było widać wnętrze świątyni, gdzie trwają teraz prace. W oknach są kolorowe witraże, a pomiędzy nimi – rusztowania…
Zleźliśmy na dół, do podziemi, obejrzeliśmy wystawę różnych fragmentów i wizualizacji i wyleźliśmy z drugiej strony kościoła. Widać, że już nie zostało wiele do zrobienia, zdaje się, że w tym stuleciu prace nad budową się ukończą ;) Ale prace remontowe trwać będą nadal.
Ruszyliśmy w stronę Hospital de Sant Pau, zabytkowego szpitala. Weszliśmy do środka, ale trwające prace remontowe sprawiły, że obejrzeliśmy tylko hol. Szpital nadal działa, zatem zwiedzanie i tak jest utrudnione, za to wygląda naprawdę pięknie. Wreszcie zaczęliśmy zastanawiać się nad obiadem.

Wnętrze Hospital de Sant Pau
Wnętrze Hospital de Sant Pau

Dochodziła 13, a jak wiadomo, knajpy obiadowe czynne są właśnie od 13. Przeszliśmy się uliczkami obok i weszliśmy do La Cuineta, gdzie wybraliśmy coś z karty, co odpowiednio obco brzmiało. Mnie się trafiły kiełbaski, Ruda dostała kurczaka, Wilczy coś w rodzaju steku, wszystko dało się zjeść i popić piwem ;)

Następnym punktem programu miał być Park Guell, także projektu Gaudiego. Tym razem pojechaliśmy tam metrem i autobusem, trochę na czuja, ale trafiliśmy pod samo wejście. Wstęp do parku jest bezpłatny, za to jeśli chciałoby się zwiedzić dom – muzeum Gaudiego, trzeba by już zapłacić :) Nie chcieliśmy, zatem zrobiliśmy sobie spacer po atrakcjach za darmo, niestety, było głównie pod górkę. Znów pod górkę!… Oczywiście trzeba było obejść wszystkie możliwe górki, więc trochę się nałaziliśmy. Fakt, miejsce przyjemne, ale tłumne i z miłego kontemplowania miasta raczej nic nie wyszło. Zatem po obowiązkowym obejrzeniu wszystkich atrakcji poleźliśmy do uroczego sklepiku z ceramiką naprzeciwko parku. I tam z Rudą utknęłyśmy… tyle, że ja resztkami siły woli się wysnułam na zewnątrz, a ona zrobiła zakupy :)
Wróciliśmy znów autobusem w okolice metra i natychmiast wstąpiliśmy do ciastkarni na kawę, ciastko i… toaletę. Trzeba trochę odpocząć, nie? ;-p

Ruda w Parku Guell
Park Guell
Park Guell
Park Guell

Skoro odpoczęliśmy, to potem poleźliśmy na piechotę pod Casa Vicens, dom producenta kafelków. Dom odznaczał się tym, że był reklamówką właściciela, zatem bardziej pstrokatego okropieństwa trudno byłoby znaleźć… Staliśmy zafascynowani brzydotą, ale udało się otrząsnąć i uciec :)
I tak dotarliśmy do Casa Mila, a potem Casa Batllo, którą już zwiedziliśmy za jedyne 17,80 EUR!… Trochę sobie państwo liczą za oglądanie kolejnego dzieła Gaudiego… No dobrze, było co oglądać, wszystko w esy-floresy, kolorowe, wiadomo – mistrz nie lubił prostych linii :) Winda też kolorowa i nierówna. Dziedziniec położony jakoś wyżej niż w kamienicach konkurencji. A w mieszkaniach na piętrach normalnie mieszkają ludzie… Interesujące, nieprawdaż? Tak sobie żyć w zabytku, po którym dziennie pęta się tłum zwiedzających. Ale, jak widać, można.

Casa Batllo
Casa Batllo

Obejrzeliśmy oczywiście dach ze słynnymi krzywymi kominami i wreszcie się stamtąd wynieśliśmy. W ramach ostatniej atrakcji dnia dzisiejszego miał nastąpić Port Olympic. Wspomnienia, wspomnienia!…
Metro dowiozło nas w najbliższe okolice, potem poleźliśmy pieszo. Ruda już nawet nie narzekała na buty, bo ja zaczęłam narzekać na nogi, więc suma narzekań była wyrównana. Zachciało nam się kolacji, takiej, jaką jedliśmy te 9 lat wcześniej w porcie…
Zleźliśmy na poziom kei. Same zamknięte budy. Minęła 20-ta, najwyższy czas coś zjeść!… Ale tu wszystko zamknięte… Co jest? Przed sezonem, czy co?… Szliśmy tak sobie, oglądając namioty przed knajpami, puste, ciemne. Wreszcie doszliśmy do pierwszej otwartej knajpy, naganiacz zaczął nas zaczepiać, po naszych twarzach było widać, że generalnie albo tu, albo do domu, bo sił już nikt nie miał. Dobra. Zdecydowaliśmy się…
Dostaliśmy kartę dań.
Zgłosiliśmy, że nie o takich cenach nam mówiono w wejściu.
Dostaliśmy drugą kartę dań.
Nadal nie tę.
Po kolejnej interwencji dostaliśmy kartę z menu, o którym mówił naganiacz. Wreszcie!…
W tym momencie przestaliśmy być atrakcyjni dla kelnera…;)
Twardo jednak wytrwaliśmy w postanowieniu odpoczynku i doczekaliśmy się na swoje zamówienie. Nie można powiedzieć, żeby było super smacznie czy super miło, ale jednak trochę odetchnęliśmy i mogliśmy pójść dalej – oczywiście w stronę naszej kei!… W międzyczasie okazało się, że okoliczne knajpki właśnie się otwierają. Przyszliśmy po prostu za wcześnie…
– O, tu stał twój samochód – powiedziałam do Wilczego, pokazując konkretne miejsce na parkingu.
– Skąd wiesz?…
– No przecież pamiętam. A Stimulans stał tu. Przy tej kei, po lewej stronie, drugi od nabrzeża.
– No chyba rzeczywiście…
Zarzuciliśmy Rudą wspomnieniami, poleciały morskie opowieści, zrobiło się swojsko :)
Do domu wróciliśmy oczywiście padnięci na maksa i zdechli, znów nie chciało nam się nawet piwa wypić, tego wczorajszego ;)

Czwartek

To musiał być luźniejszy dzień, bo kilometry w nogach dawały się we znaki. Ale to nie znaczyło, że wszędzie będziemy jeździć metrem, o nie… Zresztą metro też ma swoje niespodzianki, na przykład przesiadka na stacji Passeig de Gracia do kolejki wymaga przejścia chyba z mili morskiej na piechotę pod miastem, ponurym tunelem, znikąd ratunku, tam można klaustrofobii się nabawić!… Jak już się nauczyliśmy, że przesiadka wypada na tej stacji, to kombinowaliśmy, jakby to ominąć i przesiąść się gdzieś indziej może… Żeby nie iść godzinami tunelem w stronę światełka…
Ale zostały nam do oblecenia tak naprawdę najbliższe okolice. Urocze, wąskie uliczki Barri Gotic, plątanina przejść nie wiadomo dokąd. Ciutat Vella w pełnej krasie. Balkony, wyłożone od spodu kafelkami. Tabliczki w ulicach jednokierunkowych dla zaprzęgów konnych. Główki na ścianach budynków…;)
Tym razem śniadanie zjedliśmy w knajpce Brunells, też z lokalesami i z piekarnią na tyłach. Oczywiście rogale i kawa – najlepsza kawa na świecie, jak oni to robią?… Po śniadaniu dotarliśmy do katedry, zatem trzeba ją było zwiedzić. Środek obejrzeliśmy za darmoszkę, ale zachciało nam się wjechać windą na dach, jak zwykle!… I na windę poszły ostatnie wspólne pieniądze – po 2,50 EUR od głowy. Na dachu chwilkę posiedzieliśmy i pomachaliśmy nóżkami, pokontemplowaliśmy inne dachy i tarasy na wysokości na przykład siódmego piętra, po czym zjechaliśmy i obejrzeliśmy targ staroci pod katedrą, pilnie pilnując własnych torebek i portfeli. Uwielbiamy targi staroci!…

Na dachu katedry
Na dachu katedry

Włócząc się uliczkami dotarliśmy do Arc de Triomf na początku Parc de la Ciutadella. Tam zachwyciły nas papugi, które sfruwały z palm i razem z gołębiami dziobały chodnik w poszukiwaniu smakołyków. Papuga też człowiek, nie?…;)
Z parku było już blisko do Museu de la Xocolata – punkt obowiązkowy wycieczki z psyche na pokładzie ;) Wjazd – jedyne 4,30 EUR od osoby. I zapraszamy do zwiedzania… głównie rzeźb czekoladowych, kolorowanych, a jakże!… Był tam Asterix i Obelix, saloon z końmi przed wejściem, książki, rzeźby znane z Parc Guell, pociąg, muzyk jazzowy… Było też miejsce, gdzie dzieci mogły rzeźbić w czekoladzie, co czyniły z dużym zapałem (też bym poczyniła…). Na wyjściu z muzeum był oczywiście sklep, gdzie należało wydać resztę pieniędzy na gifty. Nie udało się tego uniknąć…;)

W Muzeum Czekolady
W Muzeum Czekolady
W Muzeum Czekolady
W Muzeum Czekolady

Na obiad postanowiliśmy pojechać do jakiejś polecanej knajpy gdzieś daleko. W rezultacie zdecydowaliśmy się na kolejny bar typu “płacisz raz i jesz, ile chcesz” i nażarliśmy się do wypęku. Wyczailiśmy jednakowoż miejsce na kolację, a Wilczy się uszczęśliwił, oglądając kamienicę, w której kręcono “Rec”. To taki koszmarny horror (a mordercą wyjątkowo nie jest ogrodnik, chociaż możliwe, że miał z tym coś wspólnego ;).
Po obiedzie wycieczka podążyła w stronę funikularu, coby się nim przejechać do stacji kolejki linowej, coby nią wjechać na Montjuic. Czyli kolejna górka do zaliczenia…
Funikular spoko, całkiem sympatyczny, ale na widok kolejki linowej Ruda zbladła. Nie protestowała chyba tylko dlatego, że głos jej uwiązł w gardle, przeczekała akcję kupowania biletów w automacie (6,30 EUR), dała się wciągnąć do poruszającej się gondoli i odetchnęła tylko po to, żeby popatrzeć na nas złym wzrokiem. Zeźlił jej się bardziej, jak gondolą zabujało…;)

Kolejka dojechała do stacji przesiadkowej, po czym skręciła (bo stacja nieczynna ;-p) i pojechała dalej. Wysiedliśmy na Montjuic i poszliśmy oglądać zamek… a potem port, morze i w ogóle. Horyzont!… O, samolot leci… O, tam jest lotnisko… Może poprosimy ich, żeby nas stąd zwinęli jutro?…:)
Głupie dowcipy lubią się mścić, niestety, ale o tym później.
Tymczasem unikaliśmy, jak mogliśmy, polskiego języka, skorzystaliśmy konkretnie z toalety zamkowej i zjechaliśmy kawałek w dół autobusem. Po czym rozdzieliliśmy się, bo nam się chciało przejechać następną kolejką, tą nad portem, a Ruda powiedziała, że opuścili nas nasi bogowie i ona nie chce mieć z nami nic wspólnego. Zatem ustaliliśmy czas i miejsce spotkania i puściliśmy ją w tym autobusie samopas. Miała szansę przygarnąć jakiegoś tłustego Hiszpana ;)

Kolejka linowa
Kolejka linowa
Kolejka linowa
Kolejka linowa

Kolejka, bujająca się nad portem, kosztowała nas po 9 EUR od osoby. I nawet nie dali fajnych bilecików, dranie!… Za to musieliśmy odstać swoje w kolejce do kolejki… Czy oni to traktują jako formę komunikacji miejskiej? Bo my – to wiadomo – typowi turyści, ale sporo osób wcale na turystów nie wyglądało…
Tym razem wagonik nie był zamykany automatycznie, tylko panem, który jechał z nami, niczym pani w windzie w Sagradzie Familii. Wagonik dojechał do środkowej wieży w porcie, zabujał się trochę i pojechał dalej, w dół, do Barcelonety (Wilczy marudzi, że go ciągle pytam o to, jak się nazywają różne dzielnice, no co ja poradzę, że on się tego wykuł na pamięć? ;-p). Tam, w wieży – oczywiście! – należało odstać swoje i poczekać na windę, którą można było zjechać na dół, tym razem bez asysty :) A pod wieżą – kolejka chętnych do wjechania w drugą stronę… oraz druga winda, z nudzącym się gościem przed wejściem, ale jadąca tylko do restauracji na wieży. O.
Spojrzeliśmy na zegarek. Ok, do spotkania z Rudą mamy jeszcze chwilkę, ale nogi dają się we znaki, a w ogóle to ja bym zjadła loda. Wsiadamy w autobus :)
W autobusie co prawda lodów nie sprzedają, ale jak już z niego wysiedliśmy, to okazało się, że zupełnym przypadkiem jesteśmy przed Estacio de Franca, czyli zabytkowym dworcem kolejowym… Natychmiast tam wleźliśmy i oniemieliśmy z zachwytu!… Dworzec jest przepiękny, sklepienie peronów ma genialne, a najzabawniejsze jest to, że na peron można wejść tylko z ważnym biletem i po przepuszczeniu bagażu przez bramkę, jak na lotnisku. Pogapiliśmy się zatem tylko z daleka, ale i tak nas oczarowało wszystko. No dobra, czas na Ramble, bo Ruda!…

Estacio de Franca
Estacio de Franca
Estacio de Franca
Estacio de Franca

Lodów po drodze nigdzie nie znaleźliśmy, zatem byłam niepocieszona. Na osłodę zalegliśmy w secesyjnie urządzonej knajpce, która sama nam wlazła pod nogi, na piwku. Zdaje się, że drogie było, ale pewnie płaciło się za wygląd…;)
Potem poniosło nas w końcu na kolację, do owego polecanego baru tapas, który wyczailiśmy szukając obiadu. Knajpa nazywa się Ciutat Comtal, mieści się przy Rambla Catalunya 18 i zostawiliśmy tam potężny rachunek, który nie zwalił nas z nóg tylko ze względu na ilość wchłoniętego alkoholu.
Zostaliśmy usadzeni przy stoliku, dostaliśmy trzy karty, ale tylko jedną w ludzkim języku i zaczęliśmy strzelać w tapasy. Zamówiliśmy ich dość sporo, wszak byliśmy już głodni, w tym dwa rodzaje krewetek, aż kelner spytał, czy jesteśmy pewni i wiemy, co zamawiamy. Wilczy, ze świętym oburzeniem na obliczu, prawie zaczął mu tłumaczyć, że on jest w stanie wchłonąć każdą ilość krewetek, jaką mają na stanie, ale na szczęście wystarczyło zwykłe: “Ok, wszystko w porządku, tak, chcemy zamówić właśnie to”. A co do picia? Ano cava! Czyli hiszpańska wersja szampana. Chcieliśmy, to będziemy ją mieli…
Tapasy zaczęły przychodzić po kawałku, ale szampan przybył razem z wiaderkiem pełnym lodu i szmatką, coby z butelki nie chlapało… i z panem kelnerem, który zrobił pokazowe otwieranie butelki z całkiem głośnym pyknięciem – wiadomo, inni goście natychmiast zwrócili uwagę ;) Byłam zachwycona. Bąbelki w kieliszku, żarcie na talerzu, no żyć nie umierać!…
Po pierwszej cavie rozochociliśmy się i zamówiliśmy drugą, co chyba było już jednak błędem, bo ile można bąbelkowatego płynu w siebie wlać?… Wreszcie wytaszczyliśmy się z lokalu, lżejsi o 80 EUR i w radosnych humorach skierowaliśmy się w stronę domu. Świat jakby złagodniał i trochę się bujał, ale my wszak żeglarze, więc nic a nic nam to nie przeszkadzało.
Po drodze do hotelu mieliśmy sklepik (no średnio po drodze, trzeba było o boczną uliczkę zahaczyć, ale wtedy to było w sumie po drodze :), zatem nabyliśmy wino i w hotelu zorientowaliśmy się, że nie mamy go czym otworzyć. Uprzejma pani z recepcji pożyczyła nam otwieracz, który oddałam po chwili, radośnie zbiegłszy po schodach.
Wino było średnie, ale poszło szybko. Plącząc się po balkonie zawarłam znajomość z Niemcami z balkonu obok. Wino się skończyło i jakoś tak czegoś brakowało. Przydałoby się jeszcze jedno…
Poszliśmy z Wilczym do znajomego sklepiku.
I tu zonk: półka z winami zasłonięta. Pan zza kasy zapytał, czego chcemy, odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą, że pić. Okazało się, że jest po 22, zatem alkoholu sprzedawać nie można. Ale spoko, jeśli mamy torbę, to on nam do tej torby zaraz coś schowa… i schował, inkasując chyba coś koło 8 EUR. Wróciliśmy radośnie do hotelu, łup jest, pan z recepcji otworzył nam wino na miejscu, więcej nie pamiętam…;)

Część trzecia – powrót

Piątek

Poranek okazał się być mocno koszmarny. Dopóki utrzymywałam pozycję poziomą, jakoś to szło. Każdorazowa zmiana na pozycję pionową okazywała się niewskazana… Plany zerwania się z łóżek o poranku spaliły na panewce, zakupy na targu szlag trafił, jednak trzeba było się wreszcie zwlec, oddać pokój i pojechać na lotnisko. W zwlekaniu się nie pomógł lakoniczny sms z Polski o jakimś wulkanie. “Nie wiem, czy wrócicie – pisał Yoshko – bo wulkan dymi i lotniska zamykają”. Hmmm…
Następne wieści były jeszcze bardziej optymistyczne: zamknięte niebo nad Polską, jeszcze tylko Rzeszów przyjmuje samoloty. Po jakimś czasie Rzeszów też został wyłączony z zabawy. Mimo wszystko pojechaliśmy na lotnisko. Na kacu…;)
Już w kolejce Renfe, jadąc na lotnisko, usłyszeliśmy rozmawiających Polaków, zastanawiających się, jak wrócić do Polski. Wieści się zatem potwierdziły. Na lotnisku dzikie tłumy, część samolotów odlatywała normalnie, ale tylko na południe Europy. Przy większości lotów wyświetlał się napis: “Cancelled”. Kac nie mijał. Padłam na siedzonko, które jakimś cudem było wolne i wysłałam nieskacowanego Wilczego na obchód i po jakieś informacje. Wrócił po jakimś tysiącleciu i oznajmił, że biuro LOT-u jest razem z biurem jakichś innych linii lotniczych, za kontuarkiem stoi Hiszpan w pełnej krasie i każdemu po kolei przekazuje złe wieści.
Wilczy podsumował sytuację:
a) nie wiadomo, kiedy odblokują niebo,
b) linie lotnicze nie zapewniają noclegów ani wyżywienia,
c) nasz ubezpieczyciel ma nas głęboko gdzieś i nie pomoże nam w absolutnie żaden sposób,
d) nie ma też sensu zbierać paragonów i potem dochodzić praw, bo i tak nic z tego nie wyjdzie,
e) można przebukować bilety na wtorek i mieć nadzieję, że wtedy coś się ruszy, ale tego nie wiadomo na pewno.
Powstało pytanie, co zatem robimy? Mieliśmy do wyboru szukać innej drogi do Polski albo zostać w Barcelonie do wtorku. Najpierw poszliśmy do wściekle drogiego barku, żeby jednak te puste żołądki czymś zapchać na dzień dobry. Dookoła pełno było ludzi z laptopami, a nas aż ścisnęło, że nie mamy dostępu do internetu, gdzie moglibyśmy nabyć odpowiednią wiedzę na temat ewentualnego powrotu inną drogą…
Wróciliśmy do miasta, rozważając opcje powrotu autobusem.
– Dwie doby w autobusie? Zwariować idzie… Nie damy rady, nogi spuchną i w ogóle…
– Pociągiem byłoby wygodniej…
– I sporo drożej… Jak chcieliśmy jechać do Pragi czeskiej, to za pociąg tam i z powrotem zaśpiewali nam coś koło 650 zł…
Zaczęłam przeglądać książkę adresową w poszukiwaniu inspiracji. Napisałam do Whiskacza, czy ich firma przypadkiem nie zajmuje się też biletami na pociągi… Odpisał po chwili: “Nie ma biletów ani do Pragi, ani do Berlina, ani do Budapesztu, bez szans.” Cudownie.
Tonący brzytwy się chwyta, zatem napisałam sms-a do Pawełka, który, kuzynem moim będąc, mieszka niedaleko Saragossy, a pracuje jako kierowca w firmie przewozowej. Mówiąc po ludzku, jeździ na TIR-ach :) “Hej, nie masz przypadkiem kursu do Polski? Utknęliśmy w Barcelonie i szukamy możliwości powrotu…”.
Doszliśmy do wniosku, ze jeśli znajdziemy tani nocleg, to zostajemy do tego wtorku – trochę rzeczy do obejrzenia jeszcze zostało, pospacerujemy plażą, odpoczniemy po tym szalonym zwiedzaniu w biegu. Wróciliśmy do naszego hotelu, gdzie oczywiście miejsc już nie było. Zadzwoniliśmy pod numer, który był na wizytówce otrzymanej od panny na lotnisku – apartamenty w całym mieście, tanio!… Przez telefon jedynie dowiedzieliśmy się, że trzeba przyjechać do biura, bo burdel mają straszny i nie ogarniają kuwety. No dobrze. Wlokąc się przez miasto zaglądaliśmy w różne miejsca, starając się znaleźć nocleg. Głównie nie miało to sensu, właśnie zaczynał się weekend, w mieście już zrobiło się dwa razy tyle ludzi, co w tygodniu, a przecież to dopiero piątek, jutro będzie gorzej. Wszystko zapchane po dziurki w nosie, albo z nieosiągalnymi dla nas cenami. W pewnym momencie zadzwonił mój telefon. Okazało się, że dzwoni Pawełek…
– No to przyjeżdżajcie do Saragossy. Właśnie zaczynam urlop. Miałem lecieć w poniedziałek do Polski, to pojadę jutro samochodem…
– Ale nas jest trzy sztuki…
– Ale mój samochód jest pięcioosobowy…
– To dam Ci znać, tylko obgadam to z ekipą.
Ekipa poparzyła na mnie jak na kosmitę. Czyżby ratunek nam spadał z nieba?…
– Z noclegiem jest ciężko. Nawet, jeśli coś w końcu znajdziemy, to pewnie będzie drogie. To już taniej by nam wyszło wracać pociągiem pewnie… Tylko miejsc nie ma… Czym właściwie ryzykujemy?…
– No to jedziemy!…
– Tylko czym?…
Poszliśmy do informacji turystycznej. Wyjaśniono nam, gdzie jest dworzec autobusowy, a gdzie kolejowy, ani rozkładu jazdy, ani cen biletów pan nie znał, zatem porwaliśmy mapkę dotarcia do celu oraz spis noclegów i wsiedliśmy znów w metro. Dojechaliśmy na dworzec autobusowy, zakładając, że będzie taniej jechać ichnim PKS-em. Dotarliśmy do informacji, w której siedziała pani, która radośnie gaworzyła przez telefon pewnie z jakąś przyjaciółką. Wilczy twierdzi, że rozmawiały o serach. Ja twierdzę, że o dupie Maryni. Kolejka za nami urosła konkretnie, wreszcie pani oderwała się od telefonu, dała nam papierkowy rozkład jazdy autobusów do Saragossy oraz poinformowała o cenie. Niecałe 14 EUR. Bosko!…
Autobusów wbród. Czas jazdy – niecałe 4 godziny. Najbliższy autobus odjeżdża za 45 minut. Idziemy do kasy…
Do kasy kolejka. W kolejce my. Ciekawe, czy będą bilety.
Nie było. Kupiliśmy na następny, na szczęście były :) I poszliśmy wreszcie coś zjeść. Coś, co nie było bułą z jamonem, tylko obiadem. Potem jeszcze szybkie zakupy (słodycze!… tam są dzieci!…) i pakowaliśmy się już do autobusu.
Pomijam fakt, że na naszym miejscu siedziała jakaś laska, ważne, że się przeniosła, można było paść na twarz i zasnąć. No, najpierw przejechaliśmy przez miasto, rzecz jasna, trochę się pogapiłam przez okno, ale więcej nie pamiętam…;)
Autobus docelowo jechał do Madrytu, tak więc wybraliśmy chyba mocno oblegany kierunek. W Saragossie byliśmy o 23.15, na peronie stał Pawełek i chociaż nie widziałam go lata całe, poznałam bez pudła. Padliśmy sobie w objęcia…;)
Biedny człowiek, właśnie wrócił z trasy, a my go maltretujemy, no. Ale spadł nam jak gwiazdka z nieba :) Zawiózł nas do domu, do Pedroli, tam czekała na nas Kasia i jej mąż, Krzychu ;) Oraz ich nieletnie, które czekało mało czynnie, bo spało.
Dostaliśmy kolację!… Było bosko po prostu, mój żołądek się wreszcie odblokował i smakowało mi wszystko szalenie. Potem dostaliśmy łóżko i generalnie było cudownie. No naprawdę – cudownie ocaleni ;)

Sobota, niedziela i poniedziałek

Obudziliśmy się, gdyż w pokoju obok coś gaworzyło. Nie bardzo głośno, ale słyszalnie. Na horyzoncie pojawiło się dopiero po dłuższym czasie, jak już wszyscy wstali, po czym na nasz widok zrobiło w tył zwrot i naprzód marsz. Ale Kasia nie dała mu uciec :)
– Iwo, przywitaj się, to jest nowa ciocia – przekonywała pierworodnego, który z zapałem się jej wyrywał, byle gdzieś się schować. Mnie się dzieci boją – doszłam do wniosku, chociaż starałam się uśmiechać uprzejmie. Widocznie dziecko poznaje naturę człowieka jakimiś innymi drogami, niż przez powierzchowność…
Podczas śniadania Iwo wreszcie się do nas przekonał, głównie chyba przy pomocy cukierków, które wczoraj rzutem na taśmę nabyłam na dworcu. Potem powoli zaczęliśmy się zbierać, wreszcie koło 14-tej zapakowaliśmy się w samochód i – dziękując wylewnie za gościnę – ruszyliśmy w stronę domu. Z przerwą na zakupy w Carrefourze…;)
Dostaliśmy tam malutkiego amoku. Szczególnie przy jedzeniu. Jak zawsze. Rudą przystopowało przy serach, mnie – przy wędlinach, Wilczego – przy owocach morza. Jesteśmy przewidywalni!… Nabraliśmy tego, ile wlezie, za moje i Wilcze żarcie zapłaciłam 70 EUR, zaskrzypiał mój portfel ostrzegawczo, po czym postaraliśmy się to wszystko wepchnąć do samochodu. Nawet się udało…;)
I tak, trochę przed 16-tą w sobotę, rozpoczęliśmy ostatni etap podróży do domu.

Most Brooklyński we Francji ;)
Most Brooklyński we Francji ;)

Przed nami kawałek Hiszpanii, potem Francja. Gdzieś na parkingu małej stacji benzynowej zatrzymaliśmy się na spanko, ale co to za spanie w samochodzie, bez rozłożonych foteli… i w dodatku zimno :) Ani się ułożyć, ani nic. Po 3 godzinach drzemki ruszyliśmy dalej. Po drodze jakieś postoje na coś do jedzenia, rozprostowanie nóg, toaletę. We Francji – kolacja w McDonaldzie, w Niemczech – w barze przy stacji. Późnym wieczorem w niedzielę wjechaliśmy do Polski…
W Warszawie byliśmy już w poniedziałek, wreszcie można było wziąć prysznic i pójść spać w łóżku :)
Uratowani!…;)

Wyszperane w Sieci:
Prywatny przewodnik po Barcelonie
Komunikacja miejska – bilety
Nasz hotel
Sagrada Familia
Casa Batllo
Muzeum Czekolady

(kwiecień 2010 r.)

Odpowiedz

Skomentuj
Podaj swoje imię

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży?

Denis Diderot "Kubuś Fatalista i jego pan"

Najchętniej czytane