Bratysława, Słowacja

Jak w domu!

Postanowiliśmy przetestować wreszcie Polskiego Busa, bo jak wiadomo – ceny miewają atrakcyjne, kierunki także. Akurat rzuciła się na nas jakaś promocja w necie, łaskawie zatem zerknęliśmy na szczegóły. Biletów za złotówkę oczywiście nie ma, ale w rezultacie przejazd do Bratysławy za 30 zł to nie majątek… Majstrując przy kalendarzu, zabukowaliśmy bilety na weekend marcowy. Pozostało modlić się o pogodę…

IMG_3768
Ktoś musiał nam w tych modlitwach mocno pomóc, bo prognozowano 20 stopni i prognozy się sprawdziły. Ale tymczasem wsiedliśmy z rana w autobus, usadowiliśmy się na miejscach bez słupka w oknie i rozpoczęliśmy podróż.
– Gdybym miał książkę… – westchnął Wilczy – to nie musiałbym cię teraz słuchać!
– Ale słuchanie mnie to sama przyjemność – odpowiedziałam radośnie.
Następnie zgodnie zajęliśmy się pożeraniem tego, co udało nam się zapakować do plecaków.
Autobusy Polskiego Busa mają piękne, czerwone siedzenia; pana, który banderoluje i chowa bagaże; uśmiechniętego kierowcę, który rozdaje ankiety do wypełnienia; Wi-Fi; toaletę; gniazdka z prądem oraz bardzo mało miejsca na bagaże podręczne. Półeczka pod sufitem jest wąska, ciasna i płytka, nadaje się na położenie zwiniętej kurtki, a i tak po niedługim czasie rękaw wyrwie się na wolność i będzie malowniczo zwisał z półeczki, majtając się w rytm jazdy. Plecaki upchnęliśmy zatem pod nogami, siadając nad nimi okrakiem. Co i rusz do nich zaglądaliśmy w poszukiwaniu pożywienia i w ten sposób przed granicą padł na nas blady strach, że dojedziemy chudsi o 10 kilo, bo skończy nam się prowiant. Czym prędzej zatem zrobiliśmy zakupy na przedgranicznej stacji, jeszcze za złotówki i zasobni w kanapki trochę się uspokoiliśmy.
Wi-Fi jeszcze w Polsce (bo za granicą nie działa) odmówiło współpracy z moim telefonem. Udało się zalogować raz, drugi raz już nie. Wilczemu działało, bo się nie rozłączał…
Ankiety wypełniliśmy, trochę podrzemaliśmy, trochę pooglądaliśmy polskie napisy w Czechach i nie wiadomo kiedy znaleźliśmy się na Słowacji. Przyszedł czas na Bratysławę, przejechaliśmy przez miasto, wysiedliśmy na dworcu, upewniliśmy się, skąd autobus odjeżdża i zaczęliśmy szukać bankomatu.
– Chodźmy do środka, tam musi być jakaś cywilizacja – wymamrotałam, kierując się do budynku dworcowego. Były kasy, automaty z piciem, schody na górę i wyjście na świat. Ale bankomatu niet.
– Może przed dworcem? – poszłam do wyjścia. Przed dworcem siedział jakiś gość, wyglądający na lokalnego bezdomnego, stał automat z napojami i kilka taksówek. Aha.
– Chodźmy w stronę hostelu – zachęcił mnie Wilczy i pomaszerował przed siebie. Kierunek uzgodniliśmy wcześniej, więc teraz nie mieliśmy problemów, ale i tak wyciągnęłam mapę z plecaka. Zgubiliśmy się tylko raz, bo rozglądaliśmy się i akurat tam kilka metrów dalej było bardziej interesująco. Bankomat oczywiście znaleźliśmy, potem się okazało, że bankomatów w okolicy są całe stada, więc nie ma co się denerwować, gorsze było pilnowanie się, żeby nie przeprowadzać transakcji po czesku lub słowacku…;)
Obejrzeliśmy Tesco, które było po drodze, a w którym zamiast jedzenia było wszystko inne i bardzo nas to zdziwiło, ale zagadkę postanowiliśmy rozwiązać innym razem i wreszcie trafiliśmy do właściwej kamienicy, poczytaliśmy wszystkie zabawne napisy na drzwiach i dotarliśmy do domofonu podpisanego “A1 Bratislava Hostel”. No OK. Dzwonimy. Brzęczyk zabrzęczał, weszliśmy i zobaczyliśmy obudowę od starej windy, zachwyciła nas w mgnieniu oka, ale zaraz na ziemię sprowadziło nas wołanie gdzieś z wyższej części budynku:
– Hallo!…
– Hallo! – odkrzyknęliśmy i wspięliśmy się na pięterko. Tym razem pierwsze, na szczęście (w przeciwieństwie do hostelu w Catanii, gdzie trzeba było wdrapać się bodajże na trzecie ;). W drzwiach jednego z mieszkań stał sobie uśmiechnięty gość, zaprosił nas do środka, zapytał o rezerwację, pokazał pokój i w ogóle się nami zajął. Zaraz potem pojawił się drugi pan, Alan, z pieskiem. Dostaliśmy mapę, informację, że obok jest dobre jedzenie, kupony na śniadanie (?!? – to nas miło zaskoczyło, bo żadne z nas nie pamiętało o śniadaniu!…) i życzenia miłego pobytu. Zlokalizowaliśmy toaletę, rozpakowaliśmy się poniekąd, zabraliśmy aparaty i po szkoleniu z kluczy (ten od pokoju, ten od bramy, ten od drzwi wejściowych…) ruszyliśmy do miasta, na kolację. W poszukiwaniu Bratislava Flag Ship Restaurant, w końcu jak flagowa, to trzeba sprawdzić, co dają dobrego do jedzenia…

Psyche na tle Polskiego Busa w drodze -> TAM :)
Utopenec! Pyyycha!
Domofony
Stojaki na rowery – dość oryginalne
Bratysława, wieża, latarnia i niebo
Gdzieś na starówce
Ławeczka żołnierza napoleońskiego
Pomnik Pięknego Ignaca
Psyche na Čumilu :D

Najpierw jednak obejrzeliśmy klatkę schodową naszej kamienicy. Piękna, z windą pośrodku a schodami dookoła, winda w starej obudowie z napisem: “Pozor! Výťah! Nosnosť: 3 osoby t.j. 250 kg”. Prawie jak po polsku, prawda? :D Winda jednak okazała się być nieczynna z powodu, że zamknięta. A szkoda, bo nabraliśmy ochoty na przejażdżkę :)
Drugie mieszkanie na naszym piętrze zajmowało Psychologické centrum, uznaliśmy, że bardzo słusznie. W razie czego będziemy mieli blisko :)
Wreszcie wyszliśmy na zewnątrz. Mniej więcej zorientowani, gdzie ma być knajpka, doszliśmy do głównej ulicy i na jej przeciwnym brzegu zobaczyliśmy Polski Instytut, co nas natychmiast zachwyciło i musieliśmy tam pójść, popatrzeć. No instytut jak instytut, a brzuchy puste, więc ruszyliśmy dalej. W końcu trafiliśmy na Flag Ship, weszliśmy do środka, przez zabudowane jakby podwórko do wnętrza kamienicy. Knajpa była na pięterku, wchodziło się po pięknych schodach, jak w jakimś teatrze. I roztaczał się wspaniały widok: wielka sala pełna ludzi, siedzących za wielkimi stołami lub przy blatach baropodobnych, kilka biegających kelnerek z tacami pełnymi trunków, generalnie ruch, hałas i piwo. I… nikt nic nie jadł. Hala wyglądała trochę jak poczekalnia dworcowa, więc bez zbytniej krępacji przeszliśmy się w kółko, postanawiając, że jeśli jednak znajdziemy jakieś wolne miejsce, to zostaniemy. Ale nie znaleźliśmy, jakaś kelnerka prawie się o nas zabiła, uznaliśmy, że nic tu po nas i wyszliśmy, zatrzymując się w przejściu, aby obejrzeć reklamę innej knajpy – Slovak Pub.
– Ale to pub. Nie restauracja. Może tam nie karmią. Tu jest restauracja, a nie karmili…
– Może i karmili, ale pod stołami. Ukradkiem.
– No dobra… Piszą niby, że tradycyjne słowackie jedzenie… Spróbujmy poszukać…
Wyszliśmy z kamienicy, skręciliśmy w odpowiednią stronę i trafiliśmy prawie natychmiast na kebaba. Zatrzymało mnie.
– Wilczy. Tu jest kebab za trzy pięćdziesiąt… Jesteśmy głodni… Wiesz, co będzie za chwilę? Jak nie znajdziemy żarcia, to dostanę szału. Może jednak zjedzmy coś, a potem na spokojnie poszukamy tego piwa? Nawet tu byśmy mogli wrócić na upartego, chociaż strasznie tam głośno było…
Wilczy przyznał mi rację, nabyliśmy dwa kebaby z cebulą i poszliśmy na spacerek. Na ulicę Obchodną, poszukać Slovak Pubu.
– O, deptak z torami tramwajowymi! – zachwycił się Wilczy, bo faktycznie, ruchu samochodowego nie było, za to tramwaje sobie od czasu do czasu brzęczały na uliczce. Rozstaw torów jak w Łodzi – Wilczy miał same powody do radości :) W końcu znaleźliśmy pub i wreszcie i ja mogłam zrobić się szczęśliwa, bo usiadłam za stołem na pięterku i zamówiłam piwo. Złotego Bażanta nam pani poleciła, zgodziliśmy się i obejrzeliśmy kartę. Dużo jedzenia :)
– Warszawa da się lubić – zanuciłam po raz siedemnasty tego dnia. Wilczy spojrzał na mnie krzywo.
– Zresetuj się.
Dostaliśmy od kelnerki miejscową gazetę “Dobré noviny” z wkładkami, za chwilę przyszły kufelki pełne złocistego napoju i Wilczy znów się ucieszył:
– Patrz!… Pianka nie opada! W naszym Tyskim czy czymś to od razu znika, a tutaj się trzyma! I to ile czasu! Pianka na dwa palce… – siedział i ćwierkał do kufelka. Ja tam żłopałam, a ten się zachwycał.
Rozejrzeliśmy się po knajpie. W pewnym momencie złapaliśmy się na tym, że oboje gapimy się na rysunek na suficie.
– Świeczka – stwierdził on.
– Dziurka od klucza – stwierdziłam ja. Po czym poprosiłam o długopis i narysowałam w kajeciku dziurkę od klucza.
Wilczy wyciągnął rękę po długopis. A figę, nie po to rysowałam jedynie słuszną dziurkę od klucza, żeby on mi to teraz popsuł jakimiś świeczkami!… Nie dałam mu tego długopisu.
– Jesteś złym człowiekiem – skomentował. – O ile w ogóle jesteś człowiekiem – dodał, patrząc na mnie z powątpiewaniem.
Przeglądając kartę doszliśmy do wniosku, że trzeba zacząć próbować słowackiej kuchni i zamówiliśmy po utopencu. Pani przyniosła nam po wielkiej kiełbasce na jeszcze większym talerzu, a wszystko wśród mnóstwa krążków cebuli. Do tego chleb. Spróbowaliśmy delikatnie… Dobre!… Pożarliśmy i zamówiliśmy następne piwo, tym razem Krušovice.
Przyszedł czas na toaletę. Knajpka mieści się chyba w mocno rozczłonowanym mieszkaniu, jest długa przez całą kamienicę, ma mnóstwo pomieszczeń i dwa bary. Za drugim z nich znajdują się dwie damskie toalety, w każdej z nich po dwie kabiny. Malusieńkie (ja miałam problemy, żeby się tam zmieścić), typowo rozklekotane i oczywiście bez papieru toaletowego. Polski pubowy standard.
Na odchodnym pyknęliśmy kilka zdjęć w przedsionku knajpy – tam naprawdę jest ładnie ;) I wróciliśmy nieco okrężną drogą do hostelu. Ja zaczęłam wypakowywać rzeczy i przygotowywać się do mycia i spania, Wilczy zajął się poprawianiem materaca w łóżku i nagle usłyszałam za plecami głośne “łubudu” i kilka średnio cenzuralnych słów. Otóż poprawianie łóżka skończyło się na wypadnięciu jego dna i rozlezieniu się po podłodze…
Stelaż łóżka z IKEI był dosyć chybotliwy, dno złożone z deszczułek przyczepionych do taśmy materiałowej – niczym nieprzymocowane do stelaża. Delikatny ruch sprawiał, że łóżko rozkładało się na części pierwsze.
– Nie chciałbym się nagle obudzić, zlatując na podłogę – powiedział zafrasowany Wilczy, po czym zaczął cały ten bałagan układać na nowo, porządnie i kombinować, jakby ustabilizować stelaż. Wielkich możliwości nie mieliśmy, uznaliśmy zatem, że będziemy przekręcać się na drugi bok OSTROŻNIE.
Na szczęście noc minęła bez niespodzianek…;)))

Pamiątki z Bratysławy :)
Starý most
Staropramen
Rządek nalewaków…;)
Przed zamkiem
Przed zamkiem
Widok z zamku na stare miasto
Jak w domu…;)

Dźwięk budzika powitał nas na wakacjach jak trąba powietrzna, ale jednak wstaliśmy, ogarnęliśmy się i powędrowaliśmy na poszukiwanie śniadania. Miało być niedaleko, na tej samej ulicy i faktycznie – trafiliśmy do miłej knajpki, urządzonej w stylu socjalistycznym, z proporczykami i plakatami oraz innymi atrybutami epoki. Na śniadanko dostaliśmy po dwa tosty i sok pomarańczowy, trochę mało, ale nie wymagajmy zbyt wiele od noclegu ze śniadaniem za 15 euro od głowy ;)
Wróciliśmy na chwilę do hostelu i okazało się, że mamy współlokatorów… przyjechali chyba w nocy. Zebraliśmy zabawki i ruszyliśmy w miasto… Czyli na starówkę.
Bratysławska starówka jest wyłączona z ruchu kołowego, więc można łazić spokojnie ulicami i podziwiać kamienice – są wielkie i w bardzo dobrym stanie. Generalnie mają tę starówkę całkiem nieźle zachowaną. Przeszliśmy ulicą Klobučnicką do Primaciálnego námestie, obejrzeliśmy sobie Pałac Prymasowski i Stary Ratusz i pozachwycaliśmy się przecudownym stojakiem na rowery. Potem przeszliśmy na Hlavné námestie, gdzie znaleźliśmy gniazdo uroczych kolejek turystycznych, jakich pełno na całym świecie, ale te tutaj są dużo ładniejsze. Następnie odczekaliśmy swoje w kolejce do ławeczki z żołnierzem napoleońskim – to jeden z kilku zabawnych ludzkich pomników w Bratysławie :) Pokręciliśmy się chwilkę, po czym uznaliśmy, że warto jednak znaleźć informację turystyczną i wysępić od nich mapkę miasta. Proszę bardzo, czemu nie, z posiadanych przez nas informacji wynikło, że… przed chwilą obok owej informacji przeszliśmy, kompletnie jej nie zauważając!… No dobrze, wróciliśmy zatem, faktycznie informacja sobie stała; kartka na drzwiach, widoczna z daleka, trochę nas zmroziła, znamy wszak takie kartki informujące, że najbliższa czynna informacja turystyczna jest we Wrocławiu… Jednak nie, ta informowała, że wejście jest z drugiej strony. OK, weszliśmy, trafiliśmy na plac budowy, najwyraźniej coś się tu działo, ale obsłużono nas szybko i… zabawnie. Poprosiliśmy o mapkę. Pan, słysząc, jak między sobą rozmawiamy, zaproponował nam wersję rosyjską. Uściśliłam, że nie, nie jesteśmy z Rosji, jesteśmy z Polski… Na co pan oznajmił, że to świetnie, bo wersja rosyjska ma też napisy po polsku!… OK, skoro tak, to poprosimy o wersję polską. Dostaliśmy dwie mapki i już zaopatrzeni mogliśmy iść dalej :)
Następnym odkryciem był pomnik pana z kapeluszem, czyli Pięknego Ignaca. Pod kapeluszem, jak przy napoleońskim żołnierzu, także wszyscy robili sobie zdjęcia. Piękny Ignac był autentycznym mieszkańcem Bratysławy, biedakiem, który wędrował ulicami miasta i wszystkich pozdrawiał. A naprzeciwko kapelusza była malutka kawiarenka, do której weszliśmy i zasiedliśmy z myślą o kawie. Co prawda myślałam także o ciastku (śniadanko było małe), ale knajpka nie wyglądała na ciastkową, więc na kawie poprzestaliśmy, oglądając wystrój niewątpliwie stylizowany na wiedeński. Ściana za barem zastawiona była butelkami z alkoholem, zamówiliśmy więc kawę z likierami. Fragmencik pomieszczenia wydzielony był dla “pani motorniczej”, jak ją określił Wilczy – czyli na kantor z okienkiem na zewnątrz, który od wewnątrz wyglądał jak stanowisko motorniczego w tramwaju.
Kawa była smaczna, ale się skończyła niebawem i przyszedł czas na dalsze zwiedzanie. Wyciągnęłam więc portfel z zamiarem zapłacenia za napoje i powiedziałam do Wilczego:
– Poproś pana o pieniądze!…
Miało być: “o rachunek”, ale…;)
– To jest napad – włączył się Wilczy. – Dziękujemy za kawę…
Tuż obok knajpki, na rogu ulic stał – a właściwie rozkładał się – kolejny słynny pomnik bratysławski, czyli Čumil. To człowiek pracy, wyłaniający się z kanału, uśmiechnięty i życzliwy, i podobno najchętniej fotografowany pomnik miasta – nic dziwnego, wywołuje uśmiech na twarzy :) Obok niego stoi znak drogowy z napisem “Man at work” :) Niestety, obok pomnika rozłożył się żywy klon, pobierający opłaty za fotografowanie… ale zignorowaliśmy go i zrobiliśmy własne zdjęcie.
Idąc ulicą Panską przyuważyliśmy otwarte drzwi do kamienicy, więc natychmiast wleźliśmy do środka. Większość kamienic jest pozamykana, czasem można tylko na podwórka wejść, ale wszędzie generalnie królują domofony. Za to niemal każda kamienica ma wewnętrzny dziedziniec, a gdzieś w bramie – stanowisko ciecia, dozorcy czy jak go zwać, kantorek pana od pilnowania porządku. Zazwyczaj pusty – domofony załatwiły to stanowisko pracy odmownie, co dla nas akurat miało pozytywny wydźwięk, bo mogliśmy się rozejrzeć w środku.
Kamienica była bajecznie piękna. Miała dwie klatki schodowe, jedną na początku dziedzińca, kręconą, drugą – pośrodku, bardziej kanciastą. Dziedziniec był zabudowany szklanym dachem. Dwa witraże na klatce schodowej, dużo kwiatów, rzeźbione poręcze, pastelowe ściany… Wszystko naprawdę utrzymane w doskonałym stanie.
Zwiedziliśmy jeszcze kilka podwórek. W większości z nich windy usytuowane są na zewnątrz budynku, w rogu dziedzińca. Część z nich ma śliczne, metalowe, rzeźbione obudowy. Zazwyczaj na parterze mieszczą się jakieś sklepiki, knajpki czy lokale usługowe.
Szliśmy ulicą, szukając jakiegoś lokalu nadającego się na obiad. Z przeciwka szedł chłopak podobny do naszego znajomego, Qbka.
– O, taki miejscowy Qbek poszedł – stwierdziłam.
– No, Qbków to w ogóle jest masa. Cała zastawa – dodał Wilczy.
Stanęliśmy przed słowacką restauracją i gapiliśmy się w menu. W końcu Wilczy powiedział:
– Dobrze, wchodź, bo zaraz będzie awantura…
Weszłam natychmiast, komentując:
– Lubię cię :)
Zamówiliśmy dużo jedzenia. I jakieś napoje. Obejrzeliśmy knajpkę, miała jeszcze pięterko i piwnicę, w piwnicy była kuchnia, na pięterku – kolejne stoliki. Czekamy na jedzenie, nagle słychać potężny łomot, jakieś zduszone okrzyki i brzęk talerzy… Kelner wychodzący z podziemi chyba się potknął na schodach… Pani zza baru złapała się za głowę i poleciała pomagać sprzątać, a po chwili przyniosła mi moje danie, strasznie się krygując i przepraszając. Wilczego obiad zleciał ze schodów.
– No i ciekawe, czy pozamiatają i dadzą Ci takie jedzenie, czy jednak zrobią je jeszcze raz…
– No ciekawe, najwyżej będzie zgrzytać w zębach.
Niedługo przyszło jedzenie Wilczego, o dziwo niezgrzytające, więc chyba jednak przyrządzili je jeszcze raz :)
Potem poszłam zwiedzić toaletę. Faktycznie, podstępne te schodki jak diabli :)
A toaleta, jak toaleta – bez rewelacji, ale w miarę wporzo ;)
Po obiedzie ruszyliśmy na Hviezdoslavovo námestie, pooglądaliśmy sobie tramwaj, po czym zatrzymał nas znak “WC”.
– Poczekaj – powiedziałam do Wilczego – zrobię zdjęcie dla Darka…
– A, WC – powiedział ze zrozumieniem. Darku, niniejszym ogłaszam, że owe zdjęcia z wiadomymi literkami są na Twoją cześć! :D
Wreszcie dotarliśmy nad Dunaj. Stanęliśmy oparci o barierki i zapatrzyliśmy się w toń. Nagle Wilczy mówi:
– O, szczur!…
– Gdzie?
Pokazał mi palcem. Faktycznie, na zboczu rzeki, w trawie i innych śmieciach, buszował sobie szary szczurek.
– Uroczy – uśmiechnęłam się, jak zawsze pokojowo nastawiona do zwierzątek.
Brzeg Dunaju jest uregulowany, co kawałek stoją pontony, do których mogą przycumować pływające po rzece jednostki. Oczywiście rozbawił nas napis: “Zákaz vstupu na pontón bez vyzvania”, natychmiast zaczęliśmy komentować to wyzwanie, doszło do wyzywania i zalęgły nam się w głowach scenki rodzajowe z przekleństwami jako przepustkami do wejścia, niczym w Seksmisji. Idąc, dotarliśmy do Starego mostu, za którym było centrum handlowe. Oczywiście jako jeden z punktów do zaliczenia ;p
Sklepy sieciowe, jak u nas. W sumie najistotniejsza była oczywiście toaleta, w której – jak się okazało – była niezła kolejka, a kibelki jak to w centrach handlowych, plastikowe. Przed centrum – trawniczki z bajerami, światełkami, ławeczkami, wszędzie sporo ludzi, bo weekend cieplutki i gawiedź wyległa nad rzekę. A my wróciliśmy na Starý most.
– I co? To był kiedyś taki pełnoprawny most, tak? – zaczął Wilczy. – Taka normalna przeprawa przez rzekę, tak? Ale wyekspirował, co?…
I owszem. Mosty były w ogóle dwa. Oba ażurowe, dużo metalu, dziurawa podłoga. Lewy wyraźnie starszy, zardzewiały. Prawy – nowszy, ale też nieczynny i gdzieniegdzie pokryty rdzą. Obok niego – kładka dla pieszych z drewnianą podłogą. Korzystali z niej piesi i rowerzyści, a do najszerszych nie należała. Przeszliśmy się kawałek, ale jakoś nie ciągnęło nas na drugi brzeg rzeki, więc zaraz wróciliśmy i powędrowaliśmy dalej w miasto. Kierunek – przed siebie!
Przystopowało nas dosyć szybko, przed narożną kamienicą z wejściem do knajpy. Szyld Staropramena wyglądał mocno zachęcająco… Napilibyśmy się czegoś, nie?… No i weszliśmy, ulokowaliśmy się przy stoliku naprzeciwko ośmiu nalewaków i zamówiliśmy niefiltrowanego Staropramena. Mieli go tu kilka rodzajów, mieli też belgijskie Leffe oraz Stella Artois, które uparcie wymawiałam “Stella Artos”, a Wilczy na początku mnie jeszcze poprawiał, a w końcu tylko patrzył z politowaniem. A ja miałam ubaw ;p
Niefiltrowane przyszło, stanęło, wyglądało zachęcająco. Knajpa udekorowana gablotami, w których wisiały butelki z piwem – pełne!… Wyglądało to jak swoiste obrazy. Oczywiście wyciągnęłam aparat i zaczęłam robić artystyczne zdjęcia, ale szybko zostało mi to wybite z głowy przez obsługę. Że niby Staropramen nie życzy sobie być fotografowany. No ratunku…
Wypiliśmy piwko i powędrowaliśmy dalej zatem, podziwiając zabytkową architekturę starej apteki. Zlokalizowaliśmy coś w rodzaju pętli autobusowej dla wielu numerków autobusów i poleźliśmy pod górkę, do zamku. Na hrad!
Już wchodząc pod górę czułam, że mój pęcherz zaczyna złośliwie coś mamrotać. Na górze się zdecydował: przydałaby się toaleta!… Zabytek, tak? Zamek? No, taki tam, jak to zamek. Dużo ludzi dookoła, dziedziniec, miejsce spacerowe do obrzydzenia, widok na Dunaj i mosty oraz wiatraki (pewnie już w Austrii). Oraz upragniony znaczek: “WC”. Podążajmy za znakiem.
Podążyliśmy.
Nie byliśmy jedyni. Przed nami para turystów z kraju w okolicach kwitnącej wiśni odbiła się od zamkniętych drzwi. Aha, no jasne, coś mi to przypomina… Wilczy się uparł, żeby wejść do knajpy. No dobrze, więc weszliśmy i zapytałam, czy mogę skorzystać z toalety. Pan uprzejmym tonem oznajmił, że toaleta jest tam prosto. Na zewnątrz.
– Tak, jest, zamknięta.
– No to cóż ja mogę pani rzec…
Aha, czyli nie wyrzucą mnie stąd oficjalnie, ale przeklną mnie na 7 pokoleń wstecz, jeśli się tu wysikam. No tak. Wilczy zatem zamówił wodę niegazowaną i już mogłam oficjalnie skorzystać z toalety…
Wody było dużo. Nie daliśmy rady jej wypić, więc wzięliśmy plastikowe kubeczki i powędrowaliśmy dalej, dookoła zamku, robiąc po drodze zdjęcia każdej napotkanej tabliczce “WC”. Na pamiątkę ;p

Bratysława, Stare Miasto
Widok na Bramę Michalską
BarRock :D
Bratysława, widok jak z Dublina
Strzały z okazji St. Patrick Day
Pomnik paparazzi :)
Fragmenty zamku Devin
Obrzeża starówki
Gdzieś na starówce :)
Welcone to A1 Hostel ;)

Spod zamku uliczkami dookoła starówki, obok Michalskiej Bramy poszliśmy na poszukiwanie WC zaznaczonego na mapie i – znaleźliśmy je! I było czynne!… A do tego naprawdę wypasione, czyste, odpicowane, z klozet-babcią. Miasto się postarało tym razem, w przeciwieństwie do zamku. Sprawdziliśmy, że kibelek jest czynny do 21 i poszliśmy z powrotem zwiedzać tę część starówki, której jeszcze nie widzieliśmy, czyli od bramy na zewnątrz. Odkryliśmy knajpkę, w której gra dziś zespół z Polski, bardzo się ucieszyliśmy, ale jesteśmy nieklubowi, więc poszliśmy dalej. Znaleźliśmy miejsce z kotami (bo nigdzie indziej ich nie było, a tu nagle cała masa – naliczyliśmy ich z pięć czy sześć sztuk w fosie ;) Kościół zamknięto nam przed nosem. Zajrzeliśmy na kilka podwórek, ja się bardzo ucieszyłam z szyldu “All you can eat” from 6,90 euro, niestety, nieczynne… Na chwilę zatrzymał nas BarRock dźwiękami Metalliki, potem padliśmy na ławeczce napoleońskiej w poszukiwaniu knajpy na kolację. Przeszliśmy się na Hviezdoslavovo námestie, bo było blisko i stanęliśmy niezdecydowani.
– Tu jest ta brazylijska, pamiętasz… – mruknęłam, pokazując w prawo.
– Nie – oznajmił Wilczy i ruszył w drugą stronę. W stronę pustki – gdzieś daleko majaczyła jakaś knajpka dopiero.
– Ale w tamtą stronę to najbliższa czynna knajpa jest we Wrocławiu!…
W efekcie wylądowaliśmy w knajpie dla zagranicznych turystów – restauracji U Prasiatka. Kelner sprowadził nas do podziemi, do ostatniej sali, w której były zajęte dwa stoliki, a obok stało elektryczne pianino z prawdziwym pianistą, który grał na żywo. Ładnie grał.
Dostaliśmy karty. Grzebaliśmy w nich, grzebaliśmy, w końcu wygrzebaliśmy: misa dla dwojga. Misa mięsa oczywiście :) Jak już zamówiliśmy kolację i piwo oraz zwiedziliśmy toalety, mogliśmy się jakoś bardziej rozejrzeć po okolicy. Po prawej – Rosjanie. Po lewej – Francuzi czy inne diabli wiedzą, co. Pośrodku – my. A po drugiej stronie – pianista.
– Uśmiechnęłam się do pana! – pochwaliłam się Wilczemu. – A on uśmiechnął się do mnie.
– Ja też się delikatnie do pana uśmiechnąłem.
– Uśmiechnął się do Ciebie z powrotem? – uznałam za słuszne zapytać.
– Tak.
– Widocznie ma to w kontrakcie…
Pan grał standardy. Nie za głośno, nie za cicho, tak ok i w sam raz :) Jako tło – idealnie. Nuciłam pod nosem to, co on grał w oczekiwaniu na jedzenie. Co i rusz zapisywałam coś w notesiku Wilczego.
– A widzisz. Mogliśmy wziąć Malucha – wypominałam Wilczemu (Maluch to malutki komputerek z linuxem na pokładzie :). – A tak to się muszę ręcznie męczyć.
– No mogliśmy go zabrać, no…
– Do następnej Bratysławy weźmiemy!…
Nagle pianista wstał, pogmerał coś w ścianie za Francuzami, włączył jakieś radio i poszedł sobie.
– Eeee – skwitowaliśmy. Na szczęście byliśmy już zajęci jedzeniem i w sumie to było ważniejsze :) A jedzenia była cała masa – kilka różnych kotletów, jakieś kiełbaski, a do tego kluseczki z kapustą.
Pianista wrócił, wyłączył radio i zaczął znów grać. Oczywiście powitaliśmy go szerokimi uśmiechami.
– Zagraj to jeszcze raz, Sam – zaproponowałam do kotleta i pan zagrał!… Zagrał motyw z Casablanki :D
No, teraz już szczęśliwi, nażarci i nasłuchani mogliśmy z ciężkim bólem portfela zapłacić i wyjść. Tymczasem zrobiło się już naprawdę chłodno, a spacerowaliśmy przez cały dzień ledwo ubrani, bo faktycznie było około 20 stopni na plusie. Zatem ruszyliśmy do hostelu po kurtki, żeby wrócić zaraz na starówkę w celu wypicia świętopatrykowego piwa.
Jak dotarliśmy z powrotem do Primaciálnego námestie, zatrzymał nas huk wystrzału. Stanęliśmy zdezorientowani. No owszem, pod Irish Pubem był tłumek, rozróby jakieś? Bombę ktoś podłożył? O co chodzi?…
Za kilka minut usłyszeliśmy drugi wystrzał.
– Jak nie zaczną wybiegać z tej uliczki zakrwawieni ludzie, to może spróbujemy tam pójść… w końcu to tam jest piwo…
Nie zaczęli, za to zbiegowisko stało w okolicach Irish Pubu całkiem niezłe, ale już wcześniej ciężko było tamtędy przejść, więc nie zdziwiliśmy się za specjalnie i poszliśmy dalej. Wkrótce wyjaśniła się zagadka strzałów: przed pubem stało trzech panów w zielonych kubraczkach i czerwonych gatkach, wyglądało to na jakieś mundury z epoki (żebym to ja wiedziała, której…) i gmerało w jakiejś – niewątpliwie – strzelbie ku uciesze gawiedzi. Gmerali, gmerali, w końcu spróbowali strzelić i usłyszeliśmy tylko suchy trzask. No cóż, nie udało się… Spróbowali jeszcze raz i jeszcze raz, pokłócili się, wypomnieli sobie, że nie umieją i w końcu wystrzeliło!…
– Podmuch mi uczesał grzywkę – oburzył się Wilczy. I potem przeżywał to jakiś czas, zanim nie dostał piwa w BarRocku ;) Gdzie cudem znaleźliśmy miejsce w osobnym, ostatnim, malutkim pokoiku, który bezczelnie zajęliśmy sami we dwójkę…
Kelner, który przyniósł nam piwo, wytłumaczył się, że szklanka jest z innego browaru, on bardzo przeprasza, ale piwo jest to, które zamawialiśmy :) Rozsiedliśmy się i zaczęliśmy się nudzić. Ten dzień był dość długi i pełen wrażeń. Wsłuchując się w muzykę mówiliśmy, jaki to zespół.
– The Clash?
– Nieeee… Już wiem, Offspring!
– No toż mówiłam!…
Do naszego pokoiku wszedł kelner i stanął na chwilę przy oknie. Nie zwracaliśmy na niego uwagi, po chwili poszedł, ale dotarło do nas, że stało się coś dziwnego.
– Po co on tu przyszedł? – spytałam inteligentnie Wilczego, jakby on coś mógł na ten temat wiedzieć.
– Przyniósł pomarańcze.
Znacie to? ;)
Hitler i Bormann stoją przed mapą i planują ważną akcję. Wchodzi Stirlitz z pomarańczami, wyciąga aparat fotograficzny, robi zdjęcia mapy i wychodzi. Hitler zdziwiony pyta Bormanna:
– Kto to był?
– Stirlitz, radziecki szpieg.
– Czemu go nie aresztujesz?
– Nie ma sensu. Znów się wykręci. Powie, że przyniósł pomarańcze.
Po chwili kelner przyszedł raz jeszcze. Zamilkliśmy. Poszedł… A Wilczy się nadął.
– Połaskoczę cię.
– Cudem?…
Stirlitz spacerował po dachu kancelarii Rzeszy. Nagle poślizgnął się, upadł i tylko cudem zahaczył o wystający gzyms, unikając upadku z dużej wysokości. Następnego dnia cud posiniał i obrzękł.
Zaczynamy się śmiać.
– Jesteśmy beznadziejni…
– No… czternaście…
Na tym skończyliśmy pubbing i potulnie wróciliśmy do domu. Czas trochę pospać.
W hostelu przywitała nas imprezka. Okazało się, że mieszkańców jest mnóstwo, wszyscy sobie głośno dyskutują przy piwku i wygląda na to, że tylko my marzymy o śnie. Po kąpieli powiedziałam do Wilczego to, co zwykle w takich sytuacjach:
– Wilczy, zrób coś…
Usłyszałam potem tylko, jak Wilczy mówi:
– Sorry, guys…
A skubany do tej pory nie chce mi powiedzieć, czym ich postraszył, że jednak się uciszyli i dali nam zasnąć. Tak czy siak nie rozumiem ludzi, którzy jadą do innego kraju po to, aby nie wychodzić z hostelu…

Poranek, śniadanie, pakowanie gratów… Autobus do domu mamy dopiero o północy, dzień przed nami, czy naprawdę musimy go spędzić z plecakami na plecach? :/ Na szczęście pojawił się Alan, który sam zaproponował, żebyśmy zostawili rzeczy w pokoju i wzięli je sobie później, tylko nie zapomnieli oddać klucza. No przyznam szczerze, że zawojował nasze serca :)
Lżejsi o bagaże ruszyliśmy znów na stare miasto. Obfotografowaliśmy pomnik paparazzi i wylądowaliśmy w Cafe Mayer – wiedeńskiej kawiarni ze sklepem z ciastami i czekoladkami. Na wejściu, tam, gdzie zazwyczaj stoi osoba przydzielająca stolik lub podstawka pod menu, przywitała nas pięknie zrobiona kartka z napisem: Toaleta tylko dla naszych gości. Bardzo miło, nieprawdaż?…:/ Żeby chociaż napisali po ludzku coś w rodzaju “Witamy!”… to nie. Nie-goście mogą obsikać elewację najwyraźniej.
Gdzieś w internecie było napisane, że kawa dobra, ale obsługa powolna. No dobrze, dajmy im szansę. Usiedliśmy sobie w kąciku i zaczęliśmy czekać na obsługę. Po zupełnie niedługim czasie przyszła pani i zapytała, czy już zostaliśmy obsłużeni – po naszej odmownej odpowiedzi zaczęła przyjmować zamówienie, a po chwili przekazała nas innej dziewczynie i teraz już poszło błyskawicznie. Na kawę też nie czekaliśmy długo, była elegancko podana i ciasto też było całkiem OK. Gdyby nie powitalny napis o toalecie, bylibyśmy bardzo zadowoleni, a tak to niestety niesmak pozostał.
– Bez kibla stąd nie wychodzę – stwierdziłam po kawie.
– Na wynos?
– Tylko dla naszych klientów…
No i dostaliśmy głupawki na tle wynoszenia ceramicznych fragmentów wystroju wnętrz…:)
W końcu zdecydowaliśmy się ruszyć do ostatniej ważnej atrakcji – zamku Devin. Dojechać tam można autobusem miejskim, więc podreptaliśmy pod most, w miejsce, gdzie wczoraj ujrzeliśmy gniazdo autobusów. Są, stoją, o i nawet ten, który nam pasuje też jest. Kupiłam bilety u pani w kiosku i poczekaliśmy grzecznie na podjazd autobusu, a potem ulokowaliśmy się z przodu, żeby się gapić na drogę. Dosyć szybko wjechaliśmy w dzielnice willowe, ulica stała się węższa, więcej zieleni dookoła, z lewej mieliśmy rzekę, z prawej domki. Mnóstwo rowerzystów. Autobus podwiózł nas pod sam zamek. Najpierw sprawdziliśmy rozkład odjazdów, potem poszliśmy przed siebie, obejrzeliśmy z powątpiewaniem knajpy u stóp zamkowej góry, no i zaczęliśmy się wspinać.
– Dość mam tego włażenia pod górę – syczałam z każdym krokiem. Co oni, wszystkie zamki musieli na pagórkach budować? W dołku nie mogli?
Dotarliśmy do kasy. Bilety po 1,30 euro od głowy, już trudno, przy okazji – termometr. Niemal 20 stopni. Gorąco.
– A sikanie jest gdzie? – zapytałam inteligentnie. Oczywiście nigdzie, standard taki, może Słowacy nie sikają???…
Poleźliśmy pod górę, okrężną drogą dotarliśmy do ruin zamku. Z góry jest piękny widok na zakole Dunaju i ujście Morawy. Poplątaliśmy się trochę po ruinach, no owszem, malownicze, widok na Austrię i w ogóle też fajny, porobiliśmy trochę zdjęć, poszczerzyliśmy się trochę do siebie i w końcu postanowiliśmy zejść nad rzeki. Po obowiązkowym zwiedzaniu krzaków nadmorawskich poszliśmy na spacer nad Dunajem kawałek i postanowiliśmy wrócić do miasta. Ale do autobusu jeszcze prawie godzina…
Nie ma tak dobrze, nie będziemy czekać, doszliśmy do drogi głównej, tam jeździ jeszcze jeden autobus. Okazało się, że będzie niedługo, więc poczekaliśmy i przynajmniej z pół godziny wcześniej byliśmy w centrum. Oczywiście, postanowiliśmy zjeść obiad. W knajpce, którą widzieliśmy wcześniej, a która wyglądała całkiem sympatycznie i… okazała się być włoską knajpą!… No ale dobrze, jedzenie jest jedzeniem, zamówiliśmy dużo fajnych rzeczy, było smacznie, tylko toaleta była znów na zewnątrz ;) Czyli wychodziło się z knajpy do wnętrza bramy kamienicy i kawałek dalej, w tej bramie, było wejście do kibelka. Oryginalne rozwiązanie… ale działa! ;p
Czekamy na obiad przy ciemnym Złotym Bażancie.
– Może wieczorem pójdziemy do tej knajpy, w której byliśmy w piątek? Na piwo. Tam mają prażony syr.
– Y!… Zaraz się okaże, że mamy za mało czasu na tę całą Bratysławę!…
– No nie, już nie mamy co robić, już wszystko widzieliśmy. Z tego, co nas interesuje.
– No, pojechaliśmy do zamku Devin. Spełniliśmy obywatelski obowiązek…
Po obiedzie przeszliśmy się jeszcze uliczkami, które wcześniej zignorowaliśmy. Mało kto w ogóle nimi chadza, są z daleka od atrakcji starówkowych, za to są prawdziwe. Stoją tam kamienice już opuszczone, zrujnowane i w ogóle klimacik :) Od czasu do czasu jakieś interesujące akcenty jak krwistoczerwona brama albo stary, zniszczony obraz między oknami. Trafiliśmy też na sklep z serami – wszędzie mieli takie wieeeelkie koła serów!… Potężne. A rodzajów sera cała masa, kolorowych, zielonych, czerwonych… aż żal było wychodzić…
W końcu musieliśmy wrócić do hostelu, zabrać zabawki i przebytować gdzieś do czasu odjazdu autobusu. Faktycznie trafiliśmy do tej samej knajpki, usiedliśmy przy “swoim” stoliku i zaczęliśmy się raczyć piwem. Musimy tu posiedzieć do 23 przynajmniej. Ciekawe, do której knajpa jest czynna… Więc Złoty Bażant, wyprażony syr i loża szyderców.
Troje Francuzów przy niedalekim stoliku pokazuje palcami na nasze posiłki, najwyraźniej chcą zamówić to samo. Kelner podchodzi do naszego stolika, żeby się lepiej przyjrzeć… wszyscy zaczynamy się śmiać, łącznie z kelnerem, sytuacja zabawna i pozytywna jednocześnie :)
Trochę się nudzimy, ale mamy przecież gazetę, w której jest sudoku. Moje jest proste, Wilczy wybrał oczywiście trudniejsze i się biedak męczy. Ale dla rozrywki mamy też horoskop. Po słowacku…;)
Obok nas siedzi grupa młodych ludzi ze strasznie irytującą laską. Macha rękami na kelnera. Aż Wilczy ją uwiecznił na rysunku…;)
Knajpa cokolwiek opustoszała. Kelnerka się z nami rozliczyła, bo kończyła pracę. To i my powoli zaczęliśmy się zbierać i w końcu koło 23 ruszyliśmy w stronę dworca. Po mozolnej wędrówce dotarliśmy przed budynek dworcowy, zamknięty na głucho. Oczywiście toalety żadnej… Powoli zaczęłam panikować. Ani krzaków, ani zaułka, no po prostu nic, a do tego ciągle kręcą się jacyś ludzie. A przed biurowcem, przy trawniczku tabliczka: Obiekt monitorowany, widzimy was! Super…
Nie wspomnę, jak spędziliśmy czas w oczekiwaniu na autobus. No ale ;p
Wreszcie autobus przyjechał, udało się wejść, po czym okazało się, że w jadącym z Wiednia pojeździe nie ma miejsc. To znaczy większość ludzi spała na podwójnych siedzeniach i nie wykazywała ochoty odstąpienia nieswojego miejsca nowoprzybyłym. W końcu udało się nam ulokować na siedzeniach, ale ostatnie osoby musiał upychać kierowca, bo autobus był pełen. Śpiące królewny musiały niestety oddać swoje podwójne siedzenia…
Spaliśmy prawie całą drogę do Warszawy, ledwo rejestrując zatrzymania w Katowicach i Częstochowie. Pełne plecaki przeszkadzały jakoś bardziej, suche powietrze drażniło drogi oddechowe, w dodatku klimatyzacja mroziła. W Warszawie wysiedliśmy z ogromną ulgą i natychmiast założyliśmy na siebie wszystko, co mieliśmy – powitał nas niezły chłód…
Jak znajdziemy połączenie lotnicze do Bratysławy, to z pewnością jeszcze tam wrócimy, ale na podróż autobusem taki kawał to już jesteśmy za starzy, chociaż przyznam szczerze, że Polski Bus jest naprawdę atrakcyjnym przewoźnikiem :)

Wyszperane w Sieci:
Tu szukaliśmy hostelu
Bratislava Flag Ship Restaurant
Slovak Pub
BarRock
Restauracja San Marten

(marzec 2012 r.)

Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży?

Denis Diderot "Kubuś Fatalista i jego pan"

Najchętniej czytane