Strona głównaPodróżeAutem dookoła Półwyspu Iberyjskiego, cz. 5 – Lizbona i Sintra

Autem dookoła Półwyspu Iberyjskiego, cz. 5 – Lizbona i Sintra

Autem dookoła Półwyspu Iberyjskiego w odcinkach
Część 1 – Warszawa – Łódź – Lyon – Grenada
Część 2 – Grenada
Część 3 – Sewilla
Część 4 – Pedras d’El Rei
Część 5 – Lizbona/Sintra
Część 6 – Lizbona – Bordeaux – Frankfurt nad Menem – Łódź

Pedras d’El Rei – Lizbona/Sintra

Zobacz galerię / Lizbona

Deszcz nieco zelżał. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej na kawę i ciastko. Byliśmy jedynymi gośćmi stacji… Ruch na autostradzie prawie żaden. W damskiej toalecie brakowało papieru toaletowego. Poczułam się od razu jak w Polsce… Chociaż u nas na tych sieciowych stacjach to takie sytuacje prawie się nie zdarzają :)
Jedziemy sobie spokojnie, a Wilczy co i rusz mnie pyta, czy chcę siku. Bo jak wiadomo, ja chcę siku zawsze. Co zobaczy znaczek stacji, to pyta. Odpowiadam uparcie, że nie. W końcu chłopak się zdenerwował i mówi, celując we mnie pistoletem zrobionym z palców:
– Kim jesteś?!?

Zdjęcie zrobione jadąc przez most
Most Ponte 25 de Abril

Dojechaliśmy do mostu Ponte 25 de Abril – czyli Mostu 25 kwietnia. Przejazd nim w stronę miasta jest płatny: 1,60 €. Normalnie przed wjazdem na most stoją bramki jak na autostradzie, pobór opłat i jechane :) Pod tym mostem 6,5 roku temu przepływaliśmy Pogorią. Jest to drugi najdłuższy most w Europie (rozpiętość części wiszącej to 2280 m). A nazwany został tak na pamiątkę Rewolucji Goździkowej – prawie bezkrwawego zamachu stanu, podczas którego w lufy karabinów żołnierzom wkładano goździki. Lizboński most przypomina słynny Golden Gate w San Francisco.

Po zjechaniu z Ponte 25 de Abril niemal się nie zgubiliśmy. Otóż ulica, którą powinniśmy jechać, okazała się być rozkopana. Co było robić, trzeba było nakombinować uliczkami bocznymi, znaleźć się na planie i jakoś ogarnąć ten bałagan, który nam tu narobili ;) Nie obyło się bez zakazów skrętów w lewo czy jednokierunkowych uliczek, ale generalnie szybko opracowaliśmy plan B i zajechaliśmy pod Travel Park Hotel Lisboa, gdzie trzeba było stanąć na ulicy oczywiście, ale tutaj wszyscy tak parkują… Wilczy sprawnie załatwił wszystko w recepcji, wjechaliśmy do podziemnego parkingu i przenieśliśmy się do pokoju.
Z parkingu na poziom gruntu wyjeżdża jedna winda. Do foyer z barem. Stamtąd trzeba się przejść korytarzykiem do głównej recepcji, przesiąść do drugiej windy i wjechać na 3 piętro…

Ozdoba z doniczek
Lizbona

Widok z okna mamy kiepski. Na dole – patio, naprzeciwko – blok mieszkalny. No dobra, moglibyśmy podglądać życie rodzinne, ale niekoniecznie chcemy ;) Wyposażenie pokoju standardowe: szafa z sejfem, łazienka z bidetem, wanną, suszarką do włosów i czepkiem kąpielowym. Lodówka z alkoholem, Wi-Fi na hasło – do każdego urządzenia osobne. Rzucamy bety i ruszamy w miasto, szkoda czasu na siedzenie w hotelu :)
Stację metra mamy praktycznie tuż obok hotelu, schodzimy na dół i usiłujemy kupić bilety. Decydujemy się na kartę (0,50 €), na którą możemy załadować bilety 24-godzinne (6 €), działające na wszystko w mieście – także elevadory, co istotne :) Niestety, nie mogliśmy się dogadać z maszyną, dopiero pomogła nam pani z obsługi stacji – okazało się, że maszyna nie wydaje reszty (ta konkretna była przeciwko nam, inne wydawały), a my pchaliśmy uparcie za duży banknot. Pani nam rozmieniła pieniądze i udało się kupić bilety, które natychmiast wypróbowaliśmy w bramkach. Bramki to takie duże, szklane, rozjeżdżające się drzwi, trochę mnie stresowały, czasem nie chciały się otworzyć, bo… stałam zbyt daleko od nich. Bramki pokazują też, do kiedy jest ważny bilet, dzięki czemu teoretycznie mamy kontrolę nad tym, kiedy trzeba kupić następny. Przy wychodzeniu z metra także trzeba oddać bezdusznej maszynie kartonik z biletami, nie da rady inaczej.
Wysiedliśmy z metra na stacji Baixa i podreptaliśmy natychmiast do Elevador de Santa Justa, czyli najpiękniejszej windy, jaką kiedykolwiek widziałam. Żelazna konstrukcja, wybudowana w 1902 roku, miała nawiązywać do Wieży Eiffela. Winda wiezie pasażerów na 45 metrów, do położonej wyżej części Lizbony, a przy jej wyjściu znajduje się oczywiście jedna z wielu w mieście platform widokowych :) Przejazd windą jest płatny, ale z naszą kartą i biletem 24-godzinnym weszliśmy już bez opłaty. Karta niestety nie likwiduje kolejki, czasem trzeba chwilę poczekać :)
Risotto w A Gruta de CamoesNa górze zaczęliśmy szukać czegoś do jedzenia i tak trafiliśmy do jakiejś mocno lokalnej restauracji i zamówiliśmy danie składające się z ryżu i owoców morza, które nie nazywało się paella, tylko jakoś inaczej. Do tego vino de casa i odpoczynek.
Dostaliśmy ser (2,30 €), krokiety (1,60 €) i oliwki po eurasku. Po czym przyjechało coś w rodzaju risotta. W środku były całe wielkie krewetki, paluszki krabowe i coś w połamanych, dużych muszlach. Dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że to krab! W życiu jeszcze nie jadłam kraba :) Jest całkiem przyzwoity, jak całe danie, jedyny problem polega na tym, że trzeba sobie resztki skorupy wydłubywać z zębów. A można te resztki znaleźć wszędzie…
Toaleta przybytku mieści się w podziemiach. Znaczy, piętro niżej – na jakimś innym, nieznanym poziomie miasta. Bo Lizbona jest bardzo mocno wielopoziomowa :)
Przeszliśmy się jeszcze kawałkiem miasta, po czym – zmęczeni – wróciliśmy metrem do naszego hotelu. Tuż obok wyjścia z metra jest sklep z owocami, skusiliśmy się na kilka truskawek (niecałe 2 € za kilogram) i najtańszą pomarańczę (0,36 € za kilo!). Spróbowaliśmy w pokoju. Truskawki jak truskawki, no dobra, jest marzec, zadka nie urywają, ale smaczne. Ale pomarańcza!… Pomarańcza była genialna! Natychmiast poszliśmy po więcej :)
Z drugiej strony hotelu wyczailiśmy pralnię publiczną, można z niej skorzystać za 4 euro. Powoli kiełkuje w nas myśl, że może warto skorzystać :)
Tymczasem w ramach atrakcji na koniec wieczoru wystąpił prysznic, który usiłował mnie zabić. Nie leci z niego woda rozproszona, jak z każdego innego, tylko leci strumień i nie da się tego wyregulować. To jakaś stara i popsuta Roca. Trudno, co zrobić…
Na dobranoc obejrzeliśmy pół “Lisbon story” :)

– Wstawaj – mamroczę półprzytomna do Wilczego o poranku w poniedziałek. – Trzeba znaleźć śniadanie…
– To gdzieś na dole – odmrukuje. – Śniadania mieszkają na dole…
Odsłaniając zasłony opowiadamy sobie sny. Za oknem – oślepiające słońce, cudnie :)
Na śniadanie trzeba przejść do dalszej części hotelu, za windę do garażu i jeszcze za patio, widoczne z naszego okna. Trzeba się wylegitymować numerkiem pokoju i można korzystać z bufetu. Mają tu herbatę :) Mają też jakieś paróweczki na ciepło, jajecznicę, pieczarki duszone, bekon smażony oraz tradycyjny szwedzki stół z podłą wędliną, serami, jogurtami, dżemami… Typowe śniadanie w hotelu. Najadamy się na zapas, dopychamy jeszcze kawą i tak zadbawszy o żołądki możemy ruszać na podbój miasta.
Lizbona jest konikiem Wilczego, zatem pozwalam mu zająć się planowaniem zwiedzania, ja ogarnęłam Sewillę, niech on też się wykaże :) Idziemy oczywiście do metra.
Wysiadamy na Baixa i spacerujemy w stronę Tagu, który u ujścia jest wielkim rozlewiskiem, a nie rzeką. Docieramy do Praça do Comèrcio, gdzie korzystamy z mapek dostępnych w informacji turystycznej. A potem – wsiadamy do tramwaju linii 25. To linia obowiązkowa, oblegana przez turystów :) Jeżdżą na niej krótkie, urocze wagoniki, jest mało miejsca i bywa tłoczno, bo korzystają z niej normalnie mieszkańcy. A nic dłuższego na te serpentyny górskie nie można wpuścić, bo zwyczajnie nie zmieści się na zakrętach…;)

Tramwaj 28 na stromej uliczce
Lizbona, Alfama

Do tramwaju wsiada się pierwszymi drzwiami i tuż za motorniczym kasuje się bilet lub przykłada się tę kartę, która w tym przypadku jest kartą magnetyczną po prostu. Wysiada się drzwiami ostatnimi, dzięki czemu jest zachowany jakiś porządek. Nam się to niestety nie zawsze udawało… Ech, ci turyści!…;p
Przejazd przez miasto jest mocno rozrywkowy i nie ma żadnej możliwości, żeby tramwaje trzymały się rozkładu. Jedziemy wąskimi uliczkami, tory położone są na środku, gdzie tylko się da – parkują samochody, czasami tramwaj wręcz ociera się o ścianę budynku. Z życia wzięte: nasz tramwaj zatrzymuje się nagle na środku ulicy, bo po prawej stronie parkuje samochód. Duży van ze złożonymi lusterkami. Tramwajowi brakuje dosłownie kilka centymetrów… Pani motornicza majtnęła wajchą, cofnęła trochę wagonik i zaczęła dzwonić. Po jakimś czasie przychodzi kierowca i bez zbędnego gadania po prostu przestawia auto :) I tak kilka razy. Czasem trzeba zaczekać, bo ktoś parkuje na siedemnaście… Ot, taka tam codzienność lizbońskiej starówki :) I nawet nikt się nie denerwuje zbytnio, tylko trochę czasami, jak czekanie na kierowcę się przedłuża.
Wysiadamy pod Bazyliką da Estrela i podziwiamy kawał architektury (no kościół jak kościół ;p), potem krótki spacerek po parku naprzeciwko i polowanie na kolejny tramwaj. Coś jest nie halo z tymi tramwajami, chcielibyśmy wsiąść w 28, ale okazuje się, że… nie każdy tramwaj tej linii jedzie tą samą trasą – niektóre mają trasę skróconą. Miotamy się między przystankiem, na który powinien podjechać tramwaj “z trasy”, a pętelką, na której stoi ten, który zakończył tu kurs. Wybieramy oczywiście źle – pchamy się do megazatłoczonego wagonika, podczas gdy z pętli rusza kompletnie pusty i… jedzie przed nami!… Hańba!
Wilczy od początku wyjazdu cierpi na czarnowidztwo dotyczące kibelków w knajpach. Wydaje mu się, że w tym dzikim świecie ludzie nie sikają…;) Co i rusz sobie o tym przypomina i muszę mu tłumaczyć, że jednak nie, że kible w knajpach są i mają się dobrze. Może są nieco zaniedbane, szalenie ciasne, minimalistyczne i nieraz nie można do nich wejść, nie ocierając się o ściany, umywalki i inne elementy po drodze, ale generalnie wszystko działa. Nieprawdopodobne! ;)

Lizbona, Alfama, ciasny zakątek uliczki
Lizbona, Alfama

Wysiadamy gdzieś w środku trasy i spacerujemy miastem, w którym sporo ulic składa się wyłącznie ze schodów. I tak tylko góra-dół, góra-dół… Te ulice, które są udostępnione samochodom, zazwyczaj zamieniają się jednostronnie w parkingi. Auta wciskają się w każdą wolną przestrzeń. Schody są z kostki, spomiędzy której wyrasta sobie radośnie mech. Nieliczne drzewka mają swoje małe kółeczka z ziemi. Domy, budowane na zboczach, mają piętra na różnych wysokościach, tak samo, jak wejścia. Na drzwiach – kołatki. Idąc jedną wąziutką uliczką przecinamy inne, na których mieszczą się tylko tory tramwajowe lub któregoś z licznych funikularów. Kamieniczki stoją przyklejone do siebie, stanowiąc swoistą ścianę ulicy, z wystającymi balkonikami. Zazwyczaj otynkowane i pomalowane na różne kolory, czasami całe obłożone azulejos, czy to z wzorkami, czy to przedstawiającymi całe sceny z życia, swoiste obrazy, często jeszcze okraszone tekstem, ale kto by go zrozumiał ;) Trafiamy na kolejny mirador, czyli punkt widokowy, ten jest w budowie – panowie wymieniają nawierzchnię. Nie ma żadnego problemu, żeby wejść na plac budowy i pogapić się na pofalowane miasto i Tag w oddali. Kto by nas w Polsce wpuścił na plac budowy?!?… A tutaj nawet nie bardzo mają jakieś ogrodzenie…;)

Wędrujemy w dół (bo łatwiej) trasą przejazdu Elevador da Bica – krzywych wagoników, wyglądających jak wagoniki tramwajowe, a działających jak typowa kolejka górska: jeden wagonik jedzie w dół, drugi do góry, spotykają się na mijance na środku trasy, a w dziurze między płytkami chodnikowymi widać grubą, stalową linę, która je ciągnie. Wagoniki jeżdżą, ludzie chodzą po tej samej części górskiej ścieżki, na ten sam chodnik wychodzą ludzie z domów i to wszystko jakoś działa, i jakoś nie słychać paniki, że uwaga, tramwaj jedzie!… Ciekawe, czy w ogóle zdarzają się wypadki?
Docieramy na dół tylko po to, żeby wjechać zaraz na górę. Zaczynam podejrzewać, że Wilczy chciał przyjechać do Lizbony po to, żeby sobie pojeździć tramwajami ;) No dobra, ja też lubię takie wynalazki…;)))

barNa górze z wagonika wychodzimy praktycznie prosto do knajpki. Zdecydowanie lokalesowej. Bierzemy obiad dwudaniowy: jakaś zielona zupa warzywna, a na drugie dla Wilczego ryż, frytki, kawałki mięsa, oliwki i na to wszystko sadzone jajo, a dla mnie gotowane ziemniaki, tuńczyk z puszki, sałata, pomidor, oliwki i gotowane jajo. No ok, wybieraliśmy z karty w ciemno :) O dziwo wszystko było jadalne i całkiem smaczne. Przyglądamy się ludziom, atmosfera w knajpie jest rodzinna. Toaleta dla gości i pracowników jest ta sama, umywaleczka za to jest usytuowana na zewnątrz toalety, dzięki temu widać, że wszyscy myją ręce. No dobra, w środku nie było już na nią miejsca :)

Lizbonę zwiedza się tramwajem. Albo jakimkolwiek innym pojazdem szynowym. Nie wyobrażam sobie być w Lizbonie i nie przejechać się funikularem, elevadorem czy tramwajem po wąskich i krzywych uliczkach. To jest po prostu “must do”. Zatem po wyjściu z knajpy znów polujemy na tramwaj, żeby przejechać się w losowo wybrane miejsce. Tramwaje jeżdżące po najstarszej części miasta są zabytkowe, ale zmodernizowane, dzięki czemu przejażdżka jest naprawdę przyjemna dla oka :) Fajnie, że nie wrzucili na te linie jakichś nowoczesnych wynalazków ze stali i szkła.
Wysiadamy pod Katedrą Sé. Stoi sobie na zakręcie, z malowniczym widokiem na idącą w dół uliczkę z tramwajami. Tuż obok jest uroczy skwerek z podziemną toaletą publiczną, płatną “co łaska” ;) Zapuszczamy się w uliczki obok, fotografując ozdoby na domach w postaci azulejos albo murali. Obok Katedry rośnie szpaler drzew pomarańczowych. Na jednej z kamienic jest azulejosowy obraz przedstawiający chyba kowala. Obok – wariacje na temat lwa :) Ozdoby z kafelków to oni potrafią robić naprawdę piękne.

Scenka z azulejos przedstawiająca Terreiro do Paco
Lizbona

W przewodniku wyczytaliśmy, że gdzieś tu zaraz obok jest diamentowy dom. No to trzeba go zobaczyć, bo to niezła atrakcja musi być, kluczymy więc wąskimi przejściami, bramami, schodami i wychodzimy kilka pięter niżej na ulicę. Po czym ogarnia nas obrzydzenie. Diamentowy dom to nic innego, jak zwykły dom, z cementową fasadą w kształcie dziobów. Takie wystające z prostej ściany rzędy trójkątów, nie tylko nie jest to atrakcyjne, ale wręcz przeciwnie – jest paskudne i doprawdy wstyd pisać o takich rzeczach w przewodnikach. Powinni kazać unikać takiego miejsca, szczególnie po tak estetycznych doznaniach jak azulejos kilka pięter wyżej!… Trudno, co zrobić, uciekamy z tego miejsca czym prędzej i tyle.
Znowu łapiemy jakiś tramwaj i wysiadamy z niego nagle przy kolejnym miejscu, gdzie nam się wydaje, że będzie fajnie. To następny punkt widokowy. Jeden z ładniejszych, które widzieliśmy: ma pięknie urządzony placyk z podcieniami, oczywiście wszędzie nieodłączne azulejos, a do tego gra uliczna orkiestra, a ludzie tańczą :) Przypadkowi przechodnie dają się porwać w wir zabawy. Fascynujące :)
Turlamy się dalej. Tym razem idziemy znaleźć tajemniczy dom z filmu “Lisbon Story” – Palácio Belmonte. Teraz mieści się w nim hotel i to jeden z najdroższych w mieście. W filmie grają też okoliczne kamienice, po których zostały dziś tylko ruiny. Przemykamy dziedzińcem hotelowym, szukając wejścia, bo podobno na tarasie hotelu można się napić kawy z widokiem na Tag, ale jedyne drzwi, które znajdujemy, to te główne z filmu, czerwone wrota, zamknięte i bez szyldu. Miejsce niby zadbane, a jakby wymarłe. Ciekawe…
Następne wąskie uliczki. Żeby było jeszcze zabawniej – z ruchem wahadłowym :) Akurat jest czerwone światło. Tramwaj zatrzymuje się przed sygnalizatorem i cierpliwie czeka, teraz zielone mają ci z dołu. Za tramwajem stoi jakiś niecierpliwy samochód. Nic się nie dzieje, auto się decyduje zatem, wyprzedza tramwaj i jedzie w dół i… na zakręcie spotyka się z tramwajem, jadącym pod górkę. Ze względu na warunki nikt nie ma tutaj szansy rozwinąć większej prędkości niż jakieś 20 km/h, więc wszyscy się grzecznie zatrzymują i auto musi mocno kombinować, żeby zrobić tramwajowi wolny przejazd. I po co się było spieszyć?…;p
Usiedliśmy w knajpce usytuowanej dokładnie na zakręcie tej wąskiej uliczki i gapiliśmy się na tramwaje. Posileni kawą i ciastkiem ruszyliśmy dalej zwiedzać, ale okazało się, że kończy się czas naszym biletom. Mieliśmy jeszcze nadzieję, że zdążymy dojechać do jakiejś stacji metra z automatem, ale po 15 minutach oczekiwania nie przyjechał żaden tramwaj, a bilet nam się konsekwentnie skończył całkiem. Pewnie znów gdzieś ktoś zaparkował na torach. Po 20 minutach przyjechały 4 tramwaje pod rząd…
Zeszliśmy na nogach na przyuważoną na mapie stację metra obok dworca kolejowego. Okazało się, że znów mamy za duże nominały do maszyny i nikt nam nie chciał rozmienić tych pieniędzy – udało się dopiero w Telepizzy, a i to z jakimiś problemami. Nie rozumiem, czy oni tutaj mają zakaz rozmieniania kasy?…

Mirador – nocny widok na miastoWróciliśmy metrem do hotelu po kurtki i – z powrotem w miasto! Dotarliśmy do Miradouro da Senhora do Monte, czyli swojskiego miradoru pod kościołem i obok nieczynnego kibelka. Piękny widok na położone niżej miasto, na górę zamkową, Ponte 25 de Abril i podświetloną figurę Chrystusa na drugim brzegu. Szukaliśmy ruin klasztoru obok górnej stacji Elevador da Bica, było ciężko, ale w końcu uznaliśmy, że ta ciemna, kompletnie nieoświetlona plama, to właśnie to. Czemu pożałowali prądu na oświetlenie jednego z piękniejszych zabytków, to do dziś nie wiemy.

Na placyku miradoru znajduje się też widok miasta sprzed 70 lat, namalowany na azulejos. Można sobie porównywać, jak bardzo i gdzie zmieniła się Lizbona przez te lata :) Chociaż za dnia pewnie byłoby łatwiej…:D
Niedaleko, trochę niżej, jest drugi mirador. Łatwiej chyba dostępny, bo i więcej ludzi na nim. Widok podobny :)
Zrodziła się w nas potrzeba czegoś słodkiego, więc zakotwiczyliśmy w knajpce i zaordynowaliśmy ciastko i herbatę. Ha, ha! O słodka naiwności!…
Z ciastkiem problemu nie było, pokazaliśmy palcem, które chcemy i już. Natomiast w kwestii herbaty zrobiło się zabawnie. Przyszła do nas mięta a w dzbanku obok – mleko… Twardzi byliśmy, wypiliśmy to – smakowało interesująco :)
Ciągle jeszcze nas nosiło, więc wróciliśmy na dół, do Baixa i przeszliśmy się opustoszałymi kompletnie uliczkami. Aha, to nie tutaj toczy się życie nocne. Pusto, ciemno, pełno śmieci. Zdaje się, że są sprzątane nocą. Poszliśmy w stronę Praça dos Restauradores, w boczną uliczkę, bo tam się jeszcze coś działo. No owszem, kilka sklepików z pamiątkami (no wiecie, pocztówki, alkohol ;), ale głównie restauracje. Raczej tłumnie. Przed knajpami – naganiacze. Ale nie tylko… Wilczy dostał propozycję:
– Cocaine, sir?
– No wreszcie!… – skomentował, naczytawszy się w przewodniku, że takie rzeczy mogą się tu zdarzać.
– Bałeś się, że już ci nie zaproponują?…
Naganiacze nas zdenerwowali i w końcu uciekliśmy. Na końcu ulicy dostaliśmy jeszcze propozycję kupna haszyszu, zatrzymała nas jeszcze restauracja z wystawą z owocami morza i już skręciliśmy w stronę placu, który był tak samo wymarły, jak reszta świata poza tą jedną uliczką z knajpkami. Zapakowaliśmy się do elevadora, a zaraz za nami wsiadła tam wycieczka włoskich nastolatków. O mamo…
Na górze poszliśmy na kolejny mirador, a potem usiłowaliśmy znaleźć przyjazną knajpkę na kolację, ale naganiacze znów nas zniechęcili, a knajpki wyglądały na bardziej klubowe niż kolacjowe. Naganiacze co prawda po stanowczym “No, thank you” odpuszczali, ale trzeba by to sobie nagrać, bo od gadania co 5 metrów można się zmęczyć. A na ulicach tłumy…
Ponieważ odmówiłam jedzenia kurczaka (bo mogę go sobie zjeść w domu, w Polsce), to wróciliśmy do hotelu i w ramach kolacji zjedliśmy jakąś zdechłą bułę, ser hiszpański, chorizo, potwory z głębin (tym razem z puszki) i dużo pomarańczy. Pomarańcze są super! :)

– Jedziemy na Rózię – zakomunikował mi Wilczy o poranku, wchodząc do stacji metra.
– Gdzie?!?
– No najpierw jest Intendent, potem Monisia, a potem Rózia. Zaraz Ci pokażę na planie – mówi i wskazuje na stacje Intendente, Martim Moniz i Rossio…

Wjeżdża pociąg na stację:
– O, tramwaj jedzie!
Na Monisi przesiadka w tramwaj numer 15 i jedziemy do Belém.
Belém jest położoną na zachód w stosunku do centrum miasta dzielnicą Lizbony, jej pełna nazwa brzmi Santa Maria de Belém (czyli Matka święta z Betlejem). Jej głównymi atrakcjami są Klasztor Hieronimitów i Wieża Belém. Za wisienkę na torcie robią ciasteczka, podobno słynne wielce, niestety, nie spróbowaliśmy :)
Wnętrze Torre de BelemWstęp do wieży i klasztoru można załatwić biletem łączonym (10 €). Poruszaliśmy się nieco po omacku, bo przewodnik został w hotelu. Na szczęście atrakcje widać z daleka, w dodatku ten tłum ludzi też może naprowadzić na kierunek zwiedzania…;)
Najpierw idziemy do wieży obronnej. Miała chronić miasto przed najeźdźcami od strony morza. Wieża jest bardzo ciasna i dwa kierunki ruchu kompletnie nie działają w przejściach ani na schodkach – mieści się tam tylko jedna osoba i to na wcisk. Niestety, duża liczba chętnych do zwiedzania sprawia, że schodki i przejścia się po prostu korkują. Większość czasu trzeba spędzić w kolejce do wejścia…
Na dolnym poziomie są poustawiane armaty, na wyższym są strzelnice. Instaluję się w jednej z wieżyczek z widokiem na Tag i smaruję w kapowniczku wrażenia. Wilczy mówi:
– Teraz będziemy śpiewać szanty.
– Jakie?…
– Wieżowe. Hej na wieży psyche leży. Pisze w kapowniczku coś. Tłumy ludzi dookoła, psyche ma wszystkiego dość.

Poniekąd nawet rację miał…;) Ale żeby tak od razu wierszem? :D
Z wieży udajemy się do klasztoru, bo przecież nie jesteśmy tu dla przyjemności. Do kościoła można wejść za darmo, do klasztoru już obowiązuje ów łączony bilet. Idziemy najpierw do kościoła. No piękny jest, trzeba przyznać. Gotycka bryła i renesansowe zdobienia czynią cuda architektoniczne :) Zatrzymuję się przy każdym niepłaskim elemencie, chyba nigdy nie wyjdę z kościoła, bo byle kolumna jest stworzona z płaskorzeźb, a każda twarz jest inna… Witraże też robią wrażenie. A sklepienie to już mistrzostwo świata!
Dodatkowo w kościele jest grobowiec Vasco da Gamy, bardzo ładny, ze stateczkami po bokach :) Klasztor zresztą powstał jako wyraz dziękczynienia za szczęśliwą wyprawę Vasco da Gamy do Indii.

Klasztor Hieronimitów – detale: kamienne głowy
Klasztor Hieronimitów

Przechodzimy do klasztoru. Pierwsze, co odkrywam, to toalety – damskie są tuż przy wejściu, całkiem ładne, jak to w klasztorze :D Wilczy niestety musi lecieć kilometry do męskiego, więc tym razem wyjątkowo to ja czekam na niego. Potem oglądamy sobie bardzo zachmurzone patio (niebo cały czas straszy deszczem), refektarz z pięknie zdobionymi ścianami oraz wychodzimy na pięterko kościoła. Tutaj też jest ładnie: siedzonka dla braciszków rzeźbione w nagie kobiety na przykład.

Na końcu szlaku turystycznego jest oczywiście sklep z pamiątkami…
Powoli zmierzamy w stronę sklepu z ciasteczkami. JOrka kazała, więc idziemy. Pod sklepem kłębi się dziki, rozszalały tłum, ludzie depczą po sobie, wyrywają włosy z głowy, wyciągają szyje i wpychają się do wnętrza przez drzwi i okna. Oglądamy fragment wystawy, stoją jakieś bliżej niezidentyfikowane słodycze, wygląd mają taki sobie, w dodatku jest ich cała masa rodzajów i nie wiadomo, które się nadają do jedzenia. Te ciastka są podobno słynne, ale obawiam się, że niekoniecznie mam ochotę być zgnieciona przez tłum, a potem kupić co popadnie, bo nie ma opcji zastanowienia się i obejrzenia na spokojnie asortymentu. W dodatku robię się głodna…
Nie zastanawiamy się zbyt długo. Wracamy te 20 metrów do knajpy z kebabem. Bierzemy dwa kebaby na wynos i… stopuje nas natychmiast. Danie jest tak skomplikowane, że nie ma opcji jedzenia paszczą na ulicy, bo to jak jedzenie z koryta. Siadamy przy stoliku i pochłaniamy danie na ulicy przed knajpą.
Następnym przystankiem jest Muzeum Komunikacji, czyli Museu da Carris. To jest oczywiście konik Wilczego, wszak przyjechaliśmy do Lizbony jeździć tramwajami, funikularami, elevadorami oraz oglądać przeszłość pojazdów szynowych, jasna sprawa :) Bilety kosztują 3 €. Najpierw zwiedzamy salkę ze starymi biletami, modelami tramwajów i resztą drobiazgów, potem podjeżdża po nas zabytkowy wagonik z miękkimi siedzeniami, zasłonkami pluszowymi, przepięknymi lampami… niesamowite! I jedziemy nim przez teren muzeum do drugiej części, tam, gdzie stoją prawdziwe wagony. I tu jest pięknie :) Zachwycamy się każdym kawałkiem stali i drewna, macamy wszystko, co się da, wsiadamy do zabytkowych wagoników i wyobrażamy sobie, jak to było, jak one faktycznie jeździły po mieście. Najbardziej nam się oczywiście podobają wagoniki otwarte po bokach, tak, że z ulicy wsiadało się bezpośrednio na jedno z siedzeń. A siedzenia były przekładane tak, aby zawsze można było siedzieć przodem do kierunku jazdy. No cudo! :) Chociaż pewnie jednak średnio wygodne i z ograniczoną pojemnością, bo do dzisiejszego wagonika da się wepchnąć znacznie więcej osób na stojąco niż wtedy, kiedy miejsca były jak w bryczce – wyłącznie siedzące.

Tramwaj "letni" – bez ścian i okien.
W muzeum komunikacji

Jako bonus w pierwszej sali jest miniwystawa… instrumentów grających :)
Potem oglądamy coraz nowsze modele tramwajów i autobusów (także piętrowych, śmieszne są), a na końcu… czcionki i maszyny drukarskie! No tego bym się nie spodziewała ;)
Do wyjścia znów nas wiezie ten przepiękny, miękki i pluszem wykładany wagonik i to już koniec przyjemności. Wychodzimy. Nad nami – przęsła mostu Ponte 25 de Abril. Przed nami – przystanek tramwajowy. I uciekający tramwaj, standard. Stajemy na przystanku, nastawiając się na oczekiwanie. Tymczasem jedzie autobus.
– Odsuń się, bo ci o brzuch zahaczy – mówię do Wilczego i awantura gotowa.
Jakiś czas później Wilczy mówi:
– Wyjdę za róg zobaczyć…
– Nie wychodź za róg, bo nie będzie ci gotował – kwituję.
Głupawkę przerywa w końcu jakiś inny tramwaj, którym jedziemy na Monisię. Idziemy na Restauradores poszukać piwa, wchodzimy do pierwszej lepszej knajpy, która jest mocno obskurna.
– Tu wszystko wygląda, jakby się zatrzymało w latach siedemdziesiątych – mówi Wilczy i zdaje się, że ma rację.
Zamawiamy dwa piwka. Pan za ladą ma problemy z angielskim 14 i 40, więc nie możemy się dogadać, ile mamy zapłacić. W końcu pan sobie radzi – pokazuje nam kwotę na kalkulatorze :) Bierzemy każdy swój kufel i idziemy do stolika. Ja swoje piwo stawiam bez problemu, Wilczemu za to podczas pochylania się nad stolikiem z ramienia zjeżdża plecak i uderza w rękę z piwem. Efekt jest całkiem wiadomy: część piwa leci na stolik, krzesełka, podłogę… Na szczęście tylko część :)
Został nam jeszcze jeden elevador do przejażdżki, więc po piwku postanawiamy wykorzystać nasz bilet do końca. Wjeżdżamy krzywym wagonikiem na górę i idziemy w miasto. W tej części sporo jest czegoś w rodzaju rezydencji – dużych pałaców zamkniętych za ogrodzeniami, całe posiadłości wręcz. A dla kontrastu jest sporo zwykłych, zaniedbanych kamienic.
Docieramy do pomnika, który nas mocno zadziwia. Naprzeciwko budynku Uniwersytetu Medycznego, na skraju Jardim Braancamp Freire, stoi pomnik doktora Sousa Martins – lekarza, który dużo zrobił dla biedoty. Stoi i robi ogromne wrażenie! Dookoła postumentu leży cała masa tablic dziękczynnych: mają najprzeróżniejsze kształty i kolory, część z nich prócz tekstu ma przyklejone zdjęcia, wszystkie są podpisane imieniem i nazwiskiem osoby dziękującej. Wyglądają trochę jak płyty nagrobne, bo są z kamienia, ale mają zupełnie inną wymowę. Doprawdy, trudno oderwać wzrok.
Powoli wracamy w stronę hotelu. Przydałyby się jeszcze jakieś zakupy, więc rozglądamy się za supermarketem, ale jakoś ciężko taki znaleźć. W końcu nam się udaje, całkiem niedaleko hotelu odkrywamy coś w rodzaju lokalnej Biedronki. W środku są ogromne kolejki do kas.
– Gdyby mieli tych marketów więcej, mieliby krótsze kolejki.
– Ale gdyby mieli więcej marketów, to upadłyby sklepiki lokalne, których i tak nie ma…
– Knajpy by upadły, bo ludzie zaczęliby jadać w domach!

Wyprane skarpetki na sznurku w pokoju hotelowym

Zrobiliśmy spore zakupy, bo następnego dnia wybieramy się do Sintry. A tymczasem uznaliśmy, że czas skorzystać z pralni. Oczywiście mamy pralnię w hotelu, ale za wypranie jednej pary gaci liczą sobie jak za zboże, więc uznaliśmy, że 4 € za górę ciuchów to nie jest wygórowana stawka. Zapakowaliśmy się zatem w reklamówki i cichaczem wymknęliśmy z hotelu, chichocząc głupawo.
W pralni na wejściu jest panel sterowania, dalej ściana z pralkami, dalej z suszarkami. Każde urządzenie obsługuje się z tego panelu, który rozgryźliśmy dość szybko, po czym przystąpiliśmy do działania. Wybrana pralka gotowa, pieniążek wrzucony, detergent oni dodają sami, pstryk… o, działa! :)
Temperatura mocno spadła, zatem siedzieliśmy w pralni w czapkach i kurtkach, czekając, aż nam się upierze. Potem postanowiliśmy skorzystać z suszarki nie bacząc na to, że ludzie obok mieli problemy z otwarciem jednej z suszarek. Oj tam, jakoś to będzie wszak. A przynajmniej będzie podsuszone…
Pranie się zrobiło po 40 minutach, w plastikowych koszach przenieśliśmy je do suszarki i za kolejnego euraska podsuszyliśmy. W pralni było darmowe Wi-Fi, więc nawet nie musieliśmy ze sobą rozmawiać…;)
Przemyciliśmy pranie z powrotem do pokoju, rozwiesiliśmy sobie sznureczki w co atrakcyjniejszych miejscach pokoju, resztę gaci porozkładaliśmy po dostępnych przestrzeniach płaskich, po czym poszliśmy spać :)

O poranku pozbieraliśmy wszystkie (tak nam się wtedy wydawało…) gacie i skarpetki, i pochowaliśmy je, coby pań sprzątaczek nie zniesmaczać. Wilczy sobie radośnie podśpiewywał pod nosem:
– W Narodowym Centrum Queża kupisz sera, nie kupisz jeża…
Wszystko przez piękną ulotkę Queijaria Nacional, która wpadła nam w ręce. I w końcu zabrakło czasu na Narodowe Centrum Queża, musimy wrócić do Lizbony!…
Zapakowaliśmy plecak, aparat, czapki i poszliśmy negocjować w recepcji wyjazd samochodem. Bo parking podziemny oczywiście zaszlabaniony. Problemu nie było, dostaliśmy kartę do wyjazdu, trasę Wilczy opracował wcześniej, ruszyliśmy zatem w stronę Sintry.
To znaczy – taki mieliśmy zamiar. Z rozłożoną mapą na kolanach patrzyłam z przerażeniem na pięć tysięcy rozjazdów, estakad, wiaduktów, kierunków, asfaltów, pasów, które się ze sobą krzyżowały, plątały i rozjeżdżały. W efekcie rozjazdów, złych skrętów i oznakowań, które nic nam nie mówiły, zwiedziliśmy lotnisko, łącznie z terminalem drugim, przejechaliśmy cały kawał drogi kompletnie niepotrzebnie i tuż obok drogi właściwej, tylko nie było jak na nią wjechać.
– Ja wiem, ty spotterze, że chciałeś się na samoloty pogapić, ale nie tu mieliśmy jechać… – skomentowałam akcje Wilczego za kierownicą. Odmruknął coś niezrozumiale, zawracając.
W końcu się udało wrócić na właściwą drogę, acz do końca patrzyłam na te asfalty nieufnie.
Potem było już łatwiej i do Sintry dotarliśmy bez przeszkód. Raptem 34 km, daleko nie było. Za to podobno kompletnie inna strefa klimatyczna… Chłodniej niż w mieście, może dlatego, że Sintra leży wśród wzgórz?
Okazało się, że to takie malutkie miasteczko górskie, z jednokierunkowymi drogami. Udało się Wilczemu gdziekolwiek zaparkować (kłopot z wolnymi miejscami dramatyczny), ja pobiegłam do bankomatu i poszukać informacji turystycznej. Z bankomatem było łatwo (chociaż nie dogadaliśmy się co do kwoty), z informacją trudniej. Podobno jest w budynku dworca. Zajrzałam. Znalazłam jedno okienko, wyglądające jak kasa kolejowa, przed nim kolejka… Obeszłam budynek prawie dookoła… Skapitulowałam i zapytałam jakiegoś człowieka. Wskazał mi owe okienko z biletami.
Nie, to nie była kasa kolejowa, to była właśnie informacja turystyczna, nazwana tutaj radośnie “Halo, Sintra!”. Kasy biletowe są tutaj automatyczne ;p

Wąska uliczka - Lizbona i Sintra nie są idealnymi miejscami dla samochodów
Uliczka w Sintrze

Zobacz galerię / Sintra – Quinta da Regaleira

No dobrze, wyrwałam panu z okienka plan miasta i okolic, pozbierałam informacje o atrakcjach, czyli o posiadłościach wartych zwiedzenia. Bardzo to ładnie przygotowali – każda posiadłość ma swój składany mini-przewodnik: z jednej strony grubego papieru – narysowana mapka atrakcji z opisami, z drugiej – więcej opisów i np. mapka głównego budynku posiadłości. Albo widoku na okolicę. Ładne to, informacje podane w sposób prosty i zrozumiały, szybko można odnieść je do rzeczywistości. Pogratulować pomysłu!
Jedynie Quinta da Regaleira miała mapkę w innym kształcie. Domyślam się, że to z tego powodu, że ma innego właściciela, niż reszta atrakcji.
Właśnie Quinta da Regaleira była naszym pierwszym przystankiem. Tak naprawdę to po to Wilczy jechał tyle tysięcy kilometrów – właśnie zobaczyć ten pałac, ten park, te podziemne korytarze, te groty, te studnie… Co tam lizbońskie tramwaje, co tam sewilskie uliczki, to Quinta da Regaleira go tu ciągnęła jak magnes!
Jednak zanim oszalał ze szczęścia, musiał do niej trafić, a potem znaleźć miejsce do parkowania, co nie było łatwe. Droga, prowadząca ciągle i uparcie pod górę, była wąska i z obu stron obudowana bardzo wysokimi, kamiennymi murami, ogradzającymi kolejne posiadłości. Wąsko, kręto, ciasno, samochody trąbiące przed zakrętami, mijanki graniczące z cudem… Nie było nie tylko miejsc parkingowych, ale także chodnika, pobocza, czegokolwiek – jedynie co jakiś czas zjazd czy brama do kolejnej posesji. No dobra, chwilami pojawiało się coś w rodzaju szczątkowego chodnika…;) A pod bramą celu naszej podróży nawet było kilka miejsc parkingowych. Oczywiście – zajętych. Wilczy pojechał dalej i w efekcie stanął na poboczu przy następnym majątku, akurat się udało, ufff…;)
Weszliśmy na teren Quinta da Regaleira, nabyliśmy w kasie bileciki (6 €) i mogliśmy zacząć się zachwycać.
A było czym. Nie bardzo wiedzieliśmy, od czego zacząć zwiedzanie, więc po prostu poszliśmy przed siebie gapiąc się na wszystko z rozdziawionymi gębami. To jakiś szalony sen architekta, ogrodnika i poszukiwacza (albo może zakopywacza) skarbów razem wziętych. W ogrodzie pełno było atrakcji w rodzaju schodków, budyneczków, grot, wieżyczek, mosteczków nad ciurkającą wodą, wreszcie studni i podziemnych korytarzy, nierzadko mocno zawilgotniałych… Wszystko uroczo zarośnięte różnego rodzaju zieleniną. Mchem na przykład. Paprotkami. Palmami.
Obejrzeliśmy sobie wyłożoną azulejos maleńką fontannę, kamienne ławki z rzeźbionymi postaciami zwierząt i elementami roślinnymi, groty z jeziorkami, kamienne murki odgradzające rozszalałą przyrodę od ludzkich ścieżek… Kaplica była bardzo ładnie pobielona w środku i miała urocze, kręcone schodki na chór. Kręcone schodki zresztą są tu po prostu wszędzie, wiją się wokół własnej osi w każdej jednej wieżyczce i skale, bo nagle się okazuje, że ta skała to tak naprawdę kolejny budynek o nieznanym przeznaczeniu…
Wchodzimy wszędzie, wsadzamy swoje nosy w każdą zatęchłą, przepiękną dziurę. Na każdą wieżyczkę się wdrapujemy, niepomni, że ciasno i po schodach trzeba wchodzić. Oglądamy widoki, wypatrujemy owej słynnej Studni Inicjacji, gapimy się na pałac, który zostawiamy przytomnie na koniec. Grota Ledy jest jakaś taka pusta w środku. Z Regaleira Tower widać kolorowy Pałac Narodowy Pena, też byśmy chcieli go obejrzeć. Na dłużej zatrzymujemy się przy Lake of the Waterfall, bo jest pięknie – małe jeziorko, zasilane wodospadzikami, częściowo ukryte w grocie, nad nim – uroczy skalny mosteczek. W grocie jest jeden z końców podziemnych tuneli, ale przecież nie będziemy szli od końca! Docieramy w końcu górą do Studni Inicjacji i dostajemy małpiego rozumu.

Studnia Inicjacji w Quinta da Regaleira
Studnia Inicjacji w Quinta da Regaleira

Studnia. Dziura w ziemi, ewidentnie nosząca ślady masonerii. Której zresztą siedzibą była Quinta da Regaleira na początku XX wieku. Stąd tu tyle różnych mistycznych symboli…

Wokół dziury w ziemi została wybudowana galeryjka, spiralnie schodząca w dół, ze schodkami i kolumienkami. Wszystko kamienne, wszystko obrośnięte mchem. Im niżej, tym ciemniej, wilgotniej… Na dnie brodzimy w wodzie, na szczęście mamy swoje pancerne buty. Przykro mi, jak patrzę na panie w sandałkach…;)
Wilczy uruchamia latarkę, ja zakładam kaptur, zastanawiamy się nad otworzeniem parasolki i wchodzimy w podziemny korytarz. Kapie na głowy :) O ciemnościach nie wspomnę…
Korytarz po drodze się rozgałęzia i w sumie wiedzie w trzy miejsca: do jeziorka, które już obejrzeliśmy; do grot wschodnich – na krańcu posiadłości i do drugiej, niewykończonej studni. Istotnie, jest to kopia tej pierwszej, tyle że uboższa i bardziej zarośnięta :)
Oglądamy jeszcze resztę ogrodu i powoli kierujemy się w stronę pałacu. Węszymy za restauracją, istotnie jest, według przewodnika – droga. Nie jesteśmy jeszcze głodni, więc pchamy się do budynku głównego i już przed wejściem stopuje nas smok, który gryzie się we własny zad. Doprawdy, artyści rzeźbiarze mieli chorą wyobraźnię!…;)
Dalej jest znów pięknie. Bardzo bogato zdobione sufity, ściany, kominek, drzwi… z drobniutkich kafelków ułożona dzika świnia i kolorowy ptak. Jesteśmy w pokoju łowieckim, nic dziwnego… Ogromne okna wpuszczają dużo światła, ale sam pokój nie jest zbyt duży. Jak się paliło w kominku, to musiało być tu bardzo ciepło. Nad oknami sterczą ze ścian głowy zwierząt, na szczęście gipsowe :)

Mozaikowy napis SALVE
Quinta da Regaleira – pałac

Dalej jest ułożony napis “Salve” – to nad głównym wejściem. A jeszcze dalej jest sala z fortepianem, na którym gra jakiś młody człowiek. Nawet ładnie gra… Przemykamy na paluszkach, gapiąc się na zdobienia ścian i sufitów. W następnym pokoju na ścianach są malunki, objęte wypukłymi gipsowymi, złoconymi ramami. Ładne, ale przemeblowania już nie zrobisz :) Mnie zachwyciły krzesła z oparciami rzeźbionymi w kobiece postacie.
Pokoje nieduże, za to bardzo wysokie. I tak – nad standardową wysokością – jest miejsce na nietypowe zdobienia. Bo czymże innym jest ogromna rzeźba dziecka wśród roślin, wycięta ze ściany na grubość z pół metra, a za postacią jeszcze jest zdobione tło?… Kunszt artysty jest nieoceniony! Albo cały rzeźbiony w drewnie sufit z wystającymi główkami ludzkimi. Niesamowite!
Kołatka na drzwiach wewnętrznych, zajmująca niemal całą ich szerokość, w kształcie lwiej głowy też mnie zachwyciła.
Prawdę mówiąc, ciężko było przechodzić obok tego wszystkiego obojętnie – tyle tam było atrakcji, a wszystko piękne!
Powędrowaliśmy na pięterko, a tam już bardziej sale muzealne – makieta pałacu, zdjęcia i opisy.
Jeszcze wyżej był już tylko taras na dachu, z widokiem na kaplicę z jednej strony i świat z drugiej. Ale znacznie ciekawsze były maszkarony na miejscu – czy to w formie rzeźb kamiennych, czy zdobień murów: fantastyczne zwierzęta, motywy roślinne, postacie ludzkie. Wszystko. Zewsząd patrzyły na nas jakieś oczy… W sumie od nadmiaru wrażeń kręciło się w głowie, a bateria aparatu zaczęła szybko się wyczerpywać.
Wreszcie opuściliśmy gościnne progi Quinta da Regaleira, podreptaliśmy do samochodu, pożywiliśmy się ciastkami i zorientowaliśmy się, że minęła 16. W przewodniku napisali, że na zwiedzanie Sintry trzeba poświęcić przynajmniej jeden dzień. My obejrzeliśmy jedną atrakcję w pół dnia, zatem na całość – 6 pałaców/posiadłości – powinniśmy zarezerwować co najmniej 3 dni!… Z uwagi na późną porę jako drugą atrakcję wybraliśmy pałac i park Monserrate, który był całkiem niedaleko od Regaleiry i mieliśmy szansę jeszcze za dnia go obejrzeć.

Tablica z nazwą ulicy "Rua Barbosa du Bocage"
Quinta da Regaleira – ogrody

Zobacz galerię / Sintra – Monserrate

Przy Monserrate był przynajmniej parking na więcej niż 4 auta. Bilet do parku i pałacu – 6 €. Do zamknięcia zostało nam półtorej godziny, wcale nie tak dużo. Zaczęliśmy oczywiście od parku :) To wielki, romantyczny ogród, pierwsze skrzypce gra tu natura, nieco wspomagana rzeszą ogrodników. Dawni mieszkańcy majątku, głównie Anglicy, dokładali starań, aby park był bardzo różnorodny, zatem teraz mamy tu mieszankę roślinności z różnych rejonów świata. Podobno rośnie tu ponad 3 tysiące gatunków roślin! :)
Tu przynajmniej jest określony kierunek zwiedzania, idziemy więc za strzałką przez rozszalałą zieloność. Co jakiś czas są tablice informujące, co tu właściwie rośnie. Informacji pewnie można otrzymać więcej, skanując QR kod z tablicy. Sprytne :)
Ścieżka idzie zygzakiem w dół, obok sporych wodospadów, nad jeziorko pokryte roślinnością tak, że w sumie nie widać tafli wody. Mijamy takie wynalazki, jak drzewo truskawkowe ;) Ścieżką wśród kamiennych, zarośniętych mchem ławek, docieramy do ruin starej kaplicy, które całkowicie wzięła w posiadanie przyroda. Między ścianami, oplatając wielkie dziury okienne, rosną drzewa z wielkimi korzeniami, krzaki, kamienie wewnątrz pokrywa mech. Absolutne szaleństwo i nic, tylko kręcić tu horrory ;)

Bogato rzeźbione drewniane drzwi
Drzwi do bilioteki w pałacu Monserrate

Zaraz potem natykamy się na tabliczkę “Mexico 200 m”.
– Wilczy, gdzieś Ty mnie przywiózł? Ja rozumiem, że pojechaliśmy na urlop, ale mieliśmy nie opuszczać Europy…
Ogród meksykański to zakątek, w którym królują palmy, yuki, agawy, cała masa kaktusów i sukulentów. Pięknie! Niektóre nawet kwitły :) Na środku – jeziorko z fontanną. Dalej dróżka wiła się pod górkę. Znowu!…
– Ciągle jest gdzieś pod górkę. Wilczy!… Jesteś generatorem schodków i podgórek!… Nie jadę z tobą więcej na wakacje!… Bo ciągle jest pod górkę! Najwyżej mogę ci powiedzieć, dokąd jadę…
– Aha, a przed wyjazdem bardzo dokładnie ustalimy, gdzie się nie spotkamy – skwitował Wilczy.
Do kompletu jest jeszcze ogród japoński i różany. Znaleźliśmy też drewnianą skrzynię, którą określiliśmy domkiem dla karaluchów…;)
W końcu przyszedł czas na pałac. W zupełnie innym stylu niż Regaleira, bardziej mauretański, pełen arabskich wzorków i zdobień, wykonanych z gipsu i gdzieniegdzie częściowo zniszczonych. Na wejściu powitała nas fontanna z damą (w kąpieli?), po tafli wody pływały sobie zerwane kwiaty, tworząc uroczy nastrój.
Wilczy zwrócił uwagę na kaloryfery ze starodawną regulacją z napisami FRIO – CALOR ;) Obok kaloryfera, w ściennych ozdobnikach, była zamontowana tablica z mnóstwem przełączników nie wiadomo, do czego. Takich tablic z przełącznikami rodem z poprzedniego wieku było sporo, poukrywanych gdzieś za drzwiami i w kącikach :) Zapewne jak na swoje czasy budynek był niegdyś bardzo nowoczesny.
Mnie zachwyciła biblioteka. Miała wielkie, drewniane, rzeźbione drzwi, momentalnie się w nich zakochałam i oczywiście zaczęłam ustawiać je do zdjęcia. Natychmiast znikąd pojawił się pan z obsługi i uprzejmie mi je zamknął, żebym mogła cyknąć, a następnie otworzył, podparł i kazał nie ruszać ;) W bibliotece stał duży stół z krzesłami, a wysokie, rzeźbione regały na książki były zintegrowane ze ścianami, a do tego miały ozdobione ranty półek. Mogłabym tu zamieszkać…
Następnie utknęliśmy w kuchni, a właściwie w miejscu, z którego podawano posiłki do jadalni. Kuchnia właściwa była piętro niżej, w podziemiach, chociaż to zależy, z której strony patrzy się na pałac, bo ten stoi na nierównym terenie. Otóż w pomieszczeniu obok jadalni była zamontowana winda, którą z kuchni posiłki wjeżdżały na piętro dla państwa… Sama kuchnia, którą natychmiast popędziliśmy zwiedzić, też była niczego sobie. Ogromna, z wielkim piecem na środku, pełna mosiężnych naczyń do gotowania i pieczenia, no cudo! Takie fajne żarcie można tu robić… I rybę w galarecie w specjalnym naczyniu!… Echhhh.

Pałac Monserrate

Wdrapaliśmy się jeszcze na pięterko, obejrzeliśmy dostępne pomieszczenia, spojrzeliśmy na panią w fontannie wejściowej z góry. W pokojach były zdjęcia, które pokazywały, jak te pomieszczenia wyglądały niegdyś. Istotnie trochę się zmieniło, ale nadal robią wrażenie i są pełne przepychu.
Wilczy, po obejrzeniu tego wszystkiego, zwrócił się do mnie ze złośliwym uśmiechem:
– A ty się zastanawiałaś, jak sobie urządzić łazienkę? – wskazał na fontannę wejściową. – Jakie chciałaś drzwi do pokoju? – machnął ręką w kierunku biblioteki. – Jaką bibliotekę?…
Ta, jasne. Już widzę te wszystkie atrakcje w mieszkaniu w socjalistycznym bloku!…
Skończyliśmy oglądać pałac, ruszyliśmy więc drogą teoretycznie w kierunku wyjścia. Ale to nie koniec atrakcji, wszak nadal jesteśmy w parku!
– Jak mówiłaś, że mamy do zamknięcia półtorej godziny, to myślałem, że to mnóstwo czasu – skomentował Wilczy, trafiając na kolejny cud architektoniczny w postaci schodków w okolice basenu z wodą. – A teraz czasu niewiele zostało, a tu końca nie widać…
– Nie martw się, może nas nie wyrzucą…
Oglądamy jeszcze jakieś zabudowania gospodarcze, w których są urządzone kolejne atrakcje dla turystów, wyciągające kasę z ich kieszeni. Wreszcie atrakcje się skończyły i wylądowaliśmy w aucie, oglądając mapę i zastanawiając się, co dalej.
– Mamy dwa wyjścia – wymądrzył się Wilczy o godzinie 18:05. – Wrócić do Lizbony tą samą drogą, albo nieco naokoło, zahaczając o Cabo da Roca.
Powoli zbliżał się zachód słońca, ale niebo było czyste i jeszcze było dosyć jasno, żeby cokolwiek oglądać. Cabo da Roca jest najdalej na zachód wysuniętym punktem Europy, więc decyzja była zgodna i słuszna – jedziemy!
Droga prowadziła dalej prosto, ciągle tak samo wąska, ale w końcu wyjechaliśmy spośród murów i wjechaliśmy w las. Teraz było nie tylko wąsko, ale też malowniczo i czasami, na zakrętach nad przepaścią, były piękne widoki na okolicę :) Widać też było ocean, ku któremu nieuchronnie zmierzaliśmy.

Aplikacja GPS pokazująca współrzędne geograficzne Cabo da Roca
Najbardziej na zachód wysunięty punkt Europy – Cabo da Roca

Zjechaliśmy z głównej drogi, kierując się trochę drogowskazami, trochę mapą, a trochę na chybił-trafił i przypadkiem trafiliśmy. Zatrzymał nas nieduży parking w okolicach latarni morskiej, dalej trzeba było przejść się już pieszo. Na parkingu – auta z polskimi rejestracjami. Pierwszy budynek to informacja turystyczna, w której (gdyby była otwarta) dają certyfikaty, że się było na tym lokalnym końcu świata.
– Sama zrobię taki certyfikat – stwierdziłam, wzruszając ramionami. Ciekawe, ile sobie za taki świstek liczą, bo raczej nie dają go za darmo ;p
Dalej był jeszcze budynek restauracji (nawet nie sprawdzaliśmy cen) i wreszcie tablica z informacją, że to już koniec świata. Dalej nie ma już nic. I nieduży tłumek ludzi, każdy robił sobie zdjęcie na tle oceanu i na tle tablicy, więc zrobiliśmy i my. Może to obowiązkowe? Zupełnie jak klaskanie w Oia po zachodzie słońca?…;)
Odbyliśmy jeszcze krótki spacer brzegiem, no fajnie tu, ocean jest, fale są, zachód słońca się jak najbardziej zbliża. Spotkaliśmy Polaków, wyjątkowo chyba byli normalni, więc przyznaliśmy się do nacji i w końcu ruszyliśmy z powrotem, przez stację benzynową z ciasteczkami (jeść! jeść!…). Do Lizbony nie było trudno trafić, ostatecznie właśnie tam zmierzały wszystkie autostrady w tej okolicy. Dotarliśmy do Praça Restauradores, porzuciliśmy auto na podziemnym parkingu (udało się trafić już za pierwszym objazdem placu) i poszliśmy w bok, szukając kolacji. Zdecydowaliśmy się na restaurację, z której wybiegł jakiś gość i w przelocie powiedział nam, że tu jest smacznie. Hm. No dobra, zaryzykowaliśmy i trafiliśmy w miejsce, gdzie obsługiwała nas dziewczyna, która była pierwszy dzień w pracy (nic to, nieźle jej szło), gdzie jedzenie było – wzorem prosto z Monserrate – wożone windą z kuchni w podziemiach, która to winda się uparcie psuła, i gdzie w sumie nie wiedzieliśmy, co zamówiliśmy. Napoje były proste: wino i woda, luz. Ale poza tym… Wilczy zamówił monkfish i dostał ogromnego szaszłyka z owoców morza i warzyw, zawieszonego pionowo nad talerzykiem… Ja zamówiłam seabass i dostałam kawał grillowanej ryby z warzywami. Wszystko było niesłychanie smaczne, ale też dziwne :)
Wracając do auta zaliczyliśmy jeszcze jakieś sklepiki z pamiątkami i alkoholem (Zimbra!), potem dogadaliśmy się z automatem pobierającym opłaty za parking i wróciliśmy do hotelu. Podrzędnymi uliczkami, bo głównymi nie dało rady…;)

Ostatni wieczór spędziliśmy na ustalaniu trasy do domu i pakowaniu. Mieliśmy jeszcze taki przebłysk, żeby przedłużyć pobyt w Lizbonie o dobę, ale w recepcji państwo stwierdzili, że mają wszystkie pokoje zajęte, a Booking.com proponował horrendalną cenę, więc odpuściliśmy. Wilczy zarezerwował noclegi po drodze do domu, ja opracowałam supermarkety przy trasie i poszliśmy spać.

Czytaj dalej, część 6 – Lizbona – Bordeaux – Frankfurt nad Menem – Łódź

Wyszperane w Sieci:
Travel Park Hotel Lisbon
Lisbon Story – film Wima Wendersa o Lizbonie
Zespół Madredeus – występowali w Lisbon Story
Hotel Palácio Belmonte
Elevador de Santa Justa
Klasztor Hieronimitów
Museu da Carris, czyli Muzeum Komunikacji
Quinta da Regaleira w Sintrze

(marzec 2013 r.)

Odpowiedz

Skomentuj
Podaj swoje imię

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży?

Denis Diderot "Kubuś Fatalista i jego pan"

Najchętniej czytane