Strona głównaKrajeHiszpaniaAutem dookoła Półwyspu Iberyjskiego, cz. 3 – Sewilla

Autem dookoła Półwyspu Iberyjskiego, cz. 3 – Sewilla

Autem dookoła Półwyspu Iberyjskiego w odcinkach
Część 1 – Warszawa – Łódź – Lyon – Grenada
Część 2 – Grenada
Część 3 – Sewilla
Część 4 – Pedras d’El Rei
Część 5 – Lizbona/Sintra
Część 6 – Lizbona – Bordeaux – Frankfurt nad Menem – Łódź

Sewilla

Zobacz galerię

Ostatnia Bitwa Templariusza

Nikt nie mógłby wymyślić takiego miasta jak Sewilla.
Ostatnia Bitwa Templariusza, Arturo Perez-Reverte

I nagle okazało się, że jesteśmy w Sewilli! Pojawiła się znikąd, zaskakując nas szalenie, więc w popłochu usiłowałam znaleźć się na mapie. Na jednym ze skrzyżowań okazało się, że stoimy na pasie do lewoskrętu, a powinniśmy stać na pasie do jazdy prosto. Udało się przesunąć, kierowcy mili, wpuścili nas bez problemu. Więc przejechaliśmy skrzyżowanie, a za nim zatrzymał nas znak zakazu wjazdu… Ulica tylko dla autobusów!… Nie było opcji, wjechaliśmy, bo nie mogliśmy tak tkwić na wjeździe, a skrzyżowanie wielopasmowe. Natychmiast zresztą skręciliśmy, aby uciec z tej ulicy. Potem skręcaliśmy jeszcze wiele razy, zanim udało nam się ustabilizować na właściwej drodze :) I tak się miotaliśmy po mieście, między autobusami i innymi samochodami, przez skrzyżowania, które nigdy nie widziały planu krzyża, bo mają na przykład 6 albo 7 odnóg… Przejechaliśmy przez “obwodnicę” starego miasta i oczywiście znów zatrzymał nas zakaz wjazdu. Ale auto przed nami pojechało, więc niewiele myśląc, pojechaliśmy za nim, stwierdzając, że inaczej NIGDY nie dojedziemy do celu. W końcu, jakimiś strasznymi objazdami, dojechaliśmy pod hotel. Od tyłu. I zatrzymał nas zakaz skrętu w lewo, pod wejście… Wilczy niewiele myśląc skręcił zatem w prawo, jak trzeba, po czym wycofał i zaparkował idealnie pod wejściem do hotelu. Trafiliśmy :)

Alcazar

Zameldowaliśmy się, przenieśliśmy część bagaży do pokoju na 6. piętrze i odstawiliśmy auto na parking. Parking jest rzut malutkim berecikiem od hotelu – pod placem naprzeciwko wejścia. To jest w ogóle parking dla klientów domu handlowego El Corte Inglés, ale ogólnodostępny, a klienci hotelu América mają tam zniżkę około 50%. Wyjście z parkingu jest po drugiej stronie ulicy niż wejście do hotelu – więc naprawdę bliziutko. Przy wjeździe bierze się kwitek, który potem należy opłacić w kasie automatycznej, albo – jak w naszym przypadku – opłacić w hotelu i zameldować się z kwitkiem w biurze parkingu umieszczonym przy wyjeździe. Z parkingu można też wejść bezpośrednio do marketu spożywczego w El Corte Inglés (nie udało nam się wejść tam z głównej części centrum handlowego, ale też nie szukaliśmy drogi :).
Nasz pokój jest nieco krzywy, nie na planie prostokątu. Klucz w formie karty kredytowej zacina się i nie chce wyjść z zamka. Ja się szarpię, Wilczemu się udaje… Po prawej – łazienka z wanną, sedesem i bidetem, jak wszędzie. Dodatkowo – suszarka do włosów. Meble w stonowanej zieleni. Okno, zasłaniane roletą, wychodzi na północny zachód, widać z niego kilka mostów, trochę niezidentyfikowanych budynków przemysłowych oraz – znacznie bliżej – kilka zarośniętych mchem i trawą dachów, kilka dachów użytkowych (z altankami, praniem, mnóstwem doniczek z roślinkami). Gdzieś tam wije się stare koryto rzeki Guadalquivir. Trochę żałujemy, że nie widzimy z okien Giraldy, na którą Wilczy uparcie mówi per “Pałac Kultury”, ale w sumie i tak nie będziemy spędzać w pokoju dużo czasu. Klimatyzacja używana jest także do ogrzewania. W hotelu jest Wi-Fi, jednak zacina się dramatycznie, niby jesteśmy z nim połączeni, ale zasięg i przesył danych jest żaden.

Giralda
Giralda

Po umoszczeniu się w gniazdku przepakowaliśmy się do plecaka podręcznego i ruszyliśmy w miasto. Czas coś zjeść. Niedaleko hotelu jest kilka barów, ale poszliśmy dalej, w kierunku Giraldy i obok placu z Iglesia S. Salvador znaleźliśmy restaurację ze stosunkowo przystępnymi cenami i mnóstwem ludzi w środku. Znaczy, jest smacznie. Zamówiliśmy platos po 8,5 €, Wilczy – pollo, ja kalmary. Do tego frytki, surówka. I piwo. Pan zza baru pokazał nam dwa naczynia: kieliszek i kufel. Bez zastanowienia i bez porozumienia wybraliśmy oboje ten większy…;) Studenci za naszymi plecami pili z kieliszków ;p Dzieciaki…;)
Najedzeni i szczęśliwi mogliśmy pójść dalej. Dotarliśmy do katedry razem z jej Giraldą (czyli Pałacem Kultury), obeszliśmy ją w połowie, wyczailiśmy informację, że jest czynna 10-17. Z Tourist Office wyciągnęliśmy mapkę i poszliśmy szukać baru El Peregil, bo tam dają własne wino z pomarańczy. Z widokiem na Giraldę. Bar wzięty, znaczy znaleźliśmy i faktycznie jakiś taki malutki, chociaż obok jest kontynuacja w postaci restauracji. Następnie powędrowaliśmy ulicą Sierpes na północ, oglądając wystawy sklepów z wachlarzami. Było ich pełno, były przepiękne, od niektórych ciężko było oderwać wzrok. Normalnie takie małe dzieła sztuki :)

churros
Churros & chocolate

W połowie ulicy trafiliśmy na Iglesia San José. Dla niego skręciliśmy w bok, ale przed drzwiami kościoła natknęliśmy się na potykacz churros y chocolate! No nie mogliśmy zignorować… Weszliśmy do knajpki Meson Castellano z pewnym takim wahaniem, ale nie żałowaliśmy. Dostaliśmy komplecik: talerz wielkich, smażonych w głębokim tłuszczu paluchów i wielka filiżanka gorącej czekolady. Paluchy macza się w czekoladzie i zjada, mlaskając z rozkoszy :) No pycha po prostu za 2,8 € od porcji.
Napchani i zasłodzeni poszliśmy obejrzeć jednak kościół, czemu nie. Okazało się, że jest mocno kiczowaty, cały złoty w środku, ale po swojemu piękny :)
Szliśmy w kierunku hotelu ciągle zaliczając wystawy sklepów, także tych ze słodyczami – na przykład czekolady w kształcie ślimaków :) Albo malutkie, kolorowe Ku-Klux-Klaniki :D Tak bowiem nazwaliśmy figurki tutejszych pokutników wielkanocnych, do złudzenia przypominających przebranych członków niesławnej organizacji (wszystko przez spiczaste nakrycia głowy).
Plaza del Duque de la Victoria, przy którym stoi nasz hotel, wieczorem wygląda całkiem urokliwie: palmy są podświetlone, kręci się dużo ludzi, świecą latarnie. Robię zdjęcie palmom na tle granatowego nieba i wracamy do hotelu, bo dopada nas zmęczenie.
W hotelu słychać, jak ludzie piętro wyżej spuszczają wodę. Patrzymy po sobie:
– No naprawdę?…
I padamy spać, wywieszając na noc wywieszkę “Do not disturb”, która jest wielojęzyczna. Bardzo nas raduje hiszpańskie “No molesten” :D

No molesten
No molesten

Zamknięte rolety sprawiają, że w pokoju mamy ciemno, tymczasem na dworze jest piękne słońce. Wreszcie zrobiła się jakaś sensowna pogoda :) Na śniadanie jemy ananasa i resztę sera Gran Capitan. Ser podpowiedziała jOrka, za co jesteśmy jej absolutnie wdzięczni, albowiem ser jest przepyszny :)
Temperatura na zewnątrz nie jest jednak całkiem adekwatna do słońca, trzeba się ubrać w kurtkę i dopiero można iść zwiedzać. Idziemy Calle Tetuán, węsząc za zapachem smażonych rybek.
– Coś w nas zdradzało, że jesteśmy turystami. Może krzywe mordy, może aparaty fotograficzne, a może ciągnące się za nami spadochrony – powiedział Wilczy, wyjmując aparat.
Goście od dorożek coś do nas wołali, ale że robili to w sobie tylko znanym narzeczu, to ich zignorowaliśmy. Zapachu rybek nie zlokalizowaliśmy, za to trafiliśmy na wyjątkową – dla nas – ścieżkę rowerową, wyznaczoną z chodnika/deptaka metalowymi, wtopionymi w chodnik, okrągłymi znaczkami z rowerkiem :) Ja byłam zachwycona. Wilczy zapatrzył się na tramwaje, które częściowo jeździły “bez prądu”, na akumulatorach, bo na fragmencie trasy nie było w ogóle drutów. Fakt, psułyby widok :)
Doturlaliśmy się do katedry. Miejsce stricte turystyczne, więc też pełno Cyganek. Rozdają zielone wiechcie. Wzgardziłam i pilnowałam Wilczego, żeby także wzgardził, tłumacząc mu po ludzku, że jak wykaże odrobinę zainteresowania, to już się nie odgoni, a potem nie znajdzie nie tylko swojego portfela, ale także mieszkania, samochodu i kopalni diamentów. Udało się, kopalnia diamentów uratowana…;)
A oto i katedra. No to wchodzimy do środka. Bilet razem z wejściem na Giraldę kosztuje 8 € od łebka. Giralda była niegdyś minaretem, a zamiast katedry stał tu meczet, ale przyszli chrześcijanie i ze swoją miłością bliźniego zrównali cudzą świątynię z ziemią, tylko Giralda im się spodobała, więc ocalała. Na miejscu meczetu postawili katedrę, minaret podwyższyli nieco. Czyli miejsce kultu zostało, tylko bogowie się zmienili…

Katedra i Giralda

W katedrze jest całkiem jak w kościele: wysokie nawy, witraże, zdobienia, obrazy, rzeźby. Jakieś boczne pomieszczenia z minimuzeum dewocjonaliów. Grobowiec Krzysztofa Kolumba. No i wejście na Giraldę, na której szczyt prowadzi 34,5 pochylni, ponieważ niegdyś muezzin wjeżdżał tam konno!… Przyznam, że pochylnie są znacznie lepszym pomysłem niż schody – dużo mniej męczące podejście :) Na górze – dzwony i widok na miasto. Cudny oczywiście :) Obejrzeliśmy najstarszą dzielnicę i Alcazar z góry, rzuciliśmy okiem “za rzekę”, na patio katedralne, na Real Plaza de Toros. Porównywaliśmy to ze zdjęciami sprzed kilkudziesięciu lat, robionymi mniej więcej z tego samego miejsca. No trochę się zmieniło, a te zdjęcia to dobry pomysł :)
Omijając autokary krzyczących i rozbrykanych dzieci sturlaliśmy się na dół, na patio. Tam w chodniku są zrobione takie malutkie kanaliki rozprowadzające wodę od drzewka do drzewka. Bardzo sprytne rozwiązanie nawadniania. Jest też mała fontanna, a drzewka są pomarańczowe… z owocami :) Te drzewka są wszechobecne, aż do przesady, niczym u nas jabłonie.
Poszliśmy coś zjeść do jednej z wielu knajp w okolicy katedry, zdecydowaliśmy się na zestaw tapas: jamón serrano, chorizo, jakaś inna wędlina i sery. Poprosiliśmy do tego o herbatę, albowiem ciągle czuliśmy się tak sobie. Herbata przyszła, ale… zimna. No, ledwo ciepła. W tym kraju naprawdę nie pija się herbaty…
Następnym punktem programu była Alkażaba, czyli Real Alcázar – dawny pałac królewski, w którym niegdyś bywał na przykład Krzysztof Kolumb. Za wejście płacimy w sumie 17,5 €.

Ogrody Alcazaru

Alkażabę zaczęliśmy zwiedzać oczywiście pod prąd – czyli poszliśmy najpierw do ogrodów, które notabene są przepięknie urządzone. I pełne drzewek pomarańczowych :) Gdzieniegdzie stoją wielkie donice z napisem R. Alcazares, jest sporo zbiorników wodnych, ławek z azulejos, całych chodników z kafelków, fontann… Są także palmy, żywopłoty i… czy wspominałam już o pomarańczach? :) Jest kilka rzeźb i budyneczków, obowiązkowo udekorowanych kafelkami. Kilka miejsc, które nazwałabym “świątyniami dumania”. I woda, dużo wody!… A także paw – ni stąd ni zowąd, na schodkach minął nas paw, kompletnie ignorując naszą zachwyconą obecność. Po prostu przeszedł obok nas wyniośle, wędrując w sobie tylko znanym kierunku… Aha ;p
Następnie znów trafiliśmy na wodę, tylko tym razem w budynku. Baños de Doña María de Padilla to zbiorniki na wodę deszczową… o niespotykanej, przepięknej architekturze! Spędziliśmy tam mnóstwo czasu fotografując baños z każdej możliwej strony :)
No i przyszedł czas na wnętrza. Podobne w stylu do Alhambry, też z mnóstwem zdobień, z ażurowymi ścianami, z kolumienkami i rzeźbiarskim szaleństwem. Wszędzie malunki albo kafelki. Albo jedno i drugie :) Zdaje się, że ten styl nazywa się “mudejar”, a stanowi połączenie elementów islamskich i chrześcijańskich. Charakteryzuje się bogactwem ornamentów pokrywających ściany. No i robi wrażenie :)
Wyszliśmy z Alcazaru. Wilczy uparł się przy Tabernie Coloniales, bo wynalazł ją w przewodniku. No dobrze, idziemy mniej więcej w jej kierunku. Muszę co i rusz pilnować drogi, bo Wilczy zbacza.
– Ja się gubię jeszcze zanim wstanę z ławki w tym mieście. Ja z Łodzi jestem. Tam ulice są proste – narzeka, kiedy prostuję mu kierunek wędrówki. Istotnie, Sewilla na pewno nie ma prostopadłych szlaków, najczęstsze skrzyżowania to 5-8 ulic :) Niemniej jednak Tabernę odnajdujemy. Pustawa jakaś. Ale czynna. Wchodzimy, siadamy przy stoliku, jednym z bardzo niewielu. Jest kilka minut po 18, kuchnia czynna od 20:20, więc pozostają nam tylko przekąski. Niech będzie i tak, zamawiamy Salmorejo con Jamón, które okazuje się być wielką pajdą chleba posmarowaną gęstym sosem pomidorowo-czosnkowym z szynką serrano. Do tego Tabla de Anchoas del Cantábrico con aceitunas – czyli sardele z oliwkami i po kieliszku manzanilli. Skoro i tak nie potrafią tu parzyć herbaty, to zacznijmy wreszcie próbować alkoholi…;)

tapas
Tapas

Smaruję pilnie relację w kapowniczku. Wilczy komentuje:
– Tak coś długo pisałaś i pisałaś… To musi być lista zakupów!
Do Taberny wchodzą kolejni goście. Nie szukają wolnych stolików, siadają gdziebądź, częściowo przy barze, częściowo na parapetach. Dorośli ludzie, elegancko poubierani, w płaszczach… Wpadli na kawkę :) Stoliki najwyraźniej są dla gości z PL :D
Na koniec zamawiamy dwie kawy i dos sernikos. Ciasto wygląda apetycznie. Na dzień dobry na stoliku wylądowały słone przekąski w torebkach foliowych – coś w rodzaju małych, krótkich i grubych paluszków. Na do widzenia od kelnera dostajemy po kieliszeczku likieru ziołowego. Pan klepie się po brzuchu i mówi coś mądrego po hiszpańsku, zgadujemy, że likier dobrze robi na trawienie :)
Postanowiliśmy przejść się Santa Cruz – najstarszą dzielnicą Sewilli. To tutaj dzieje się lwia część “Ostatniej Bitwy Templariusza” Arturo Perez-Reverta, książki, przez którą w ogóle przyjechaliśmy do Sewilli. Wszystko przez księdza Lorenzo Quarta, spacerującego z piękną Macareną przy świetle księżyca po Santa Cruz, a śledzonego przez kompanię don Ibrahima: Dzidzię Dolores i Źrebaka Fernando. Dzidzia, jak na byłą śpiewaczkę przystało, przez całą książkę leniwie popija Manzanillę albo jerez. Miejsce tak przesycone zapachem pomarańczy, tajemniczością i zakazaną erotyką nie mogło pozostać nam obojętne…;)

ostatnia

Pierwszego ranka w Sewilli Lorenzo Quart stracił przeszło pół godziny, nim odnalazł kościół. Dwa razy wyszedł z dzielnicy Santa Cruz i dwa razy do niej wchodził, doświadczając na własnej skórze bezużyteczności planu turystycznego w tym labiryncie cichych, wąskich uliczek z domami pomalowanymi ochrą i wapnem, na których z rzadka przejeżdżające samochody zmuszały go do szukania schronienia w chłodnych, ciemnych bramach, gdzie przez żelazne kraty mógł oglądać podwórka wyłożone kafelkami, pełne różanych krzewów i pelargonii.
Ostatnia Bitwa Templariusza, Arturo Perez-Reverte

Santa Cruz ma jeszcze bardziej pokręcone uliczki niż reszta starego miasta. Z jednej strony otacza ją mur Alcazaru, częściowo przylegają do niej ogólnodostępne ogrody królewskie. Kłębowisko kamienic, wąskich przejść, ukrytych podwórek, zaułków i placyków jest niesamowite, gwar miasta prawie tu nie dochodzi. W zapadającym powoli zmroku światło latarń buduje tajemniczą atmosferę i wydaje nam się, że naprawdę przenieśliśmy się w czasie.
I tak, klucząc, doszliśmy do placu Doña Elvira, na którym jest sklep z wyrobami z oliwy. Niestety, sklep okazał się być zamknięty bez żadnej informacji o godzinach otwarcia, pooglądaliśmy sobie zatem wyroby ceramiczne wystawione obok. Mnie najbardziej zainteresowały tabliczki z napisami “Baño” i “Toilet” :) A gdyby sobie takie powiesić na drzwiach do łazienki i toalety?…

Plac Doña Elvira w dzielnicy Santa Cruz

Wilczy mnie odciągnął, bo pewnie stałabym tam do teraz i się zachwycała. Obiecaliśmy sobie, że tu jeszcze wrócimy i poszliśmy dalej – obok Torre del Oro (czyli Złotej Wieży) przez most Puente de S. Telmo na drugą stronę Kanału Alfonsa XIII, do Triany. Nad kanałem cała masa młodych ludzi z instrumentami – co kilkadziesiąt metrów ktoś stoi i gra, często są to grupki, niektórzy grają na trąbach, inni na bębnach, hałasują szalenie, ale wrażenie robią przyjemne :)
Po drugiej stronie szliśmy Calle Betis, ulicą, przy której mieszkała Dzidzia Dolores i przyglądaliśmy się okolicy. Tutaj jest zdecydowanie biedniej: widać to po stanie kamienic i po ludziach. Rozśmieszają nas wielkie wory pełne pozbieranych z ziemi, nadpsutych pomarańczy, poustawiane na chodnikach nieopodal drzewek. Tyle dobra się marnuje! Wilczy twierdzi, że to pewnie jakiś podły gatunek pomarańczy, u nas też jabłek z dziko rosnących jabłoni się nie jada, bo są niesmaczne zazwyczaj. Ale aż żal!… A w sklepach pomarańcze są po 0,8 – 2 € za kg.
Skręciliśmy w San Jacinto, tutaj przynajmniej coś się dzieje, ulica jest szersza i pełna knajpek, i ludzi. Siadamy w jednej z knajpek, Wilczy zamawia piwo, ja colę. Pod sufitem, jak wszędzie, wiszą suszone nogi – jamón serrano, a może jamón iberrico :) Jeden z kelnerów włazi na bar i ściąga jedną z takich nóg. U dołu każdej nogi jest przymocowany mały zbiorniczek. Na co?… Czyżby z takiej nogi spływał jakiś tłuszcz? I od czego zależy ilość nóg wisząca w knajpie? Czy to oznaczenie prestiżu – hej, u nas wisi 20 nóg, jesteśmy lepsi! :)
Wróciliśmy do tego samego mostu, ale idąc nie nad rzeką, tylko uliczkami – zaułkami. Gdzieś w międzyczasie zrobiliśmy sobie hipsterskie zdjęcie w czapeczkach nurkowych i powędrowaliśmy w stronę hotelu. Kolejne kilometry w nogach sprawiają, że gorący prysznic i łóżko są bardzo przyjemną wizją zakończenia intensywnie spędzonego dnia :)

Most Puente de S. Telmo widziany z Triany

Mam dramatycznie wysuszone dłonie. Skarżę się Wilczemu o poranku, że musiałam je smarować pięć razy począwszy od wieczora – budziłam się w nocy na smarowanie rąk :) Dopiero teraz opuszki palców przestają mi zgrzytać. Wilczy komentuje po swojemu:
– A, to to mnie tak budziło w nocy!…
O 9:36 ktoś piętro wyżej odkręcił wodę, co doskonale usłyszeliśmy w naszym pokoju, albowiem strasznie te rury hałaśliwe. Spojrzeliśmy po sobie:
– Zamawialiśmy budzenie?…
– Wczoraj było tak samo o tej samej porze…
Poszliśmy do supermarketu po jedzenie. Głównie żywimy się wielkimi bułami, serem Gran Capitan, szynką jamón i pomarańczami. Pomarańcze oczywiście są tanie i pyszne! W sklepie jest jedna długa alejka z kawą. Gdzieś na samym jej końcu, upchnięte, zapomniane, zakurzone stoją cztery rodzaje herbaty: mięta, jakieś dwie zielone i jedna czarna. To jednak nie jest herbaciany kraj, co stoi w sprzeczności z informacją z przewodnika o długiej tradycji picia herbaty w Hiszpanii. Hm. To chyba nie w tej Hiszpanii, albo tradycja była już tak długa, że umarła ze starości.
Jak wracamy z zakupami do pokoju, akurat okupują go sprzątaczki i nie pozwalają nam wejść. Jest kupa śmiechu, ale grzecznie czekamy za drzwiami, chociaż coraz bardziej głodni. W końcu możemy zjeść śniadanie. Siadam przy stoliku z telewizorem i znienacka go włączam. Wilczy komentuje po swojemu:
“Kochany notatniczku. Psychuś robi coś, czego nigdy bym się po niej nie spodziewał.”
Fakt, sama bym się nie spodziewała…;)
No to czas pójść znów w miasto :)
Nasz hotel jest fantastycznie położony, dzięki czemu wszędzie możemy chodzić na piechotę. Dziś idziemy w stronę rzeki – na pierwszy ogień leci stary dworzec kolejowy, przepiękny budynek z elementami mauretańskimi i obowiązkowym zegarem :) W środku jest masa sklepików, jeszcze zamkniętych, a pod sufitem wiszą spore makiety samolocików. No uroczo tu, ale pusto, więc idziemy dalej – do Triany, do Mercado de Triana, poczuć atmosferę hiszpańskiego bazaru!

Stary dworzec
Stary dworzec

W mercado jest oczywiście przepięknie: stoiska z wiszącymi kiełbasami, z owocami, warzywami, serami… A wszystko poukładane i powywieszane, jakby się tym zajmowali projektanci wnętrz! Niektóre warzywa czy owoce przygotowane do spożycia: pokrojone w kawałki i zapakowane razem z plastikowym widelczykiem :) Bogactwo i szaleństwo – zapachów i barw. Mogłabym tu zamieszkać :)))
A Wilczy, po zjedzeniu na śniadanie olbrzymiej buły z wędliną i serem, zrobił się natychmiast głodny…
Bazar nie jest duży, więc w końcu wychodzimy i idziemy dalej – w Trianę – szukać tych legendarnych fabryk ceramiki. Na jedną trafiamy od razu przy bazarze, wchodzimy do przestronnego wnętrza i oglądamy cuda stworzone przez ludzi. Są numery domów, są przeróżne naczynia, dekoracje, ale jakoś tak nic do nas nie woła z półek. Owszem, ładne te rzeczy, ale… Idziemy dalej. No i dalej to ja już wsiąkam: jest kilka niedużych sklepików z ceramiką. Trafiam na ręcznie malowane talerze i biorę komplecik: duże płaskie talerze, takie do zupy, miseczki i jeszcze kubeczki do kompletu. Wilczy niby wcale nie dostał szału na ich tle, ale pieczołowicie wyciąga ze stosu te najładniej udekorowane. I wcale nie mówi, że wydam na to majątek… Do tego bierzemy jeszcze kieliszki na jajka na miękko i kilka drobiazgów, wszystko jest porządnie pakowane w folię bąbelkową i papier, ma szansę dojechać do domu, a ja oczami wyobraźni już widzę te pyszne obiady podawane na artystycznej zastawie stołowej…;))) Jajko na miękko od razu musi lepiej smakować z kieliszka w kwiaty, nieprawdaż? ;p Zaglądamy jeszcze, co jest za zakrętem, ale ceramika ciąży, więc odnosimy zakupy do hotelu i jako następny punkt programu wybieramy Plaza de Toros, czyli arenę walk z bykami. Też jest zabytkowa, więc czemu nie :)

Plaza de Toros
Plaza de Toros

Wejście na teren kosztuje 7 € od osoby. W komplecie jest ulotka informacyjna, ale akurat się skończyły po angielsku, więc wzięliśmy taką po hiszpańsku i usiedliśmy w poczekalni, przypadkiem naprzeciwko damskiej toalety. Co i rusz drzwi toalety się otwierają i wychodzi z nich jakaś kobieta. Potem następna. I następna. I jeszcze jedna… Przy jakiejś szóstej czy siódmej zaczęłam się zastanawiać, o co chodzi – produkują je tam, czy co? Żadna nie wchodzi, a tyle ich wychodzi?!?…
Na teren trybun wchodzi się z przewodnikiem, a dostępny jest tylko jeden sektor, nie ma łażenia po całości. Oglądamy lożę królewską i murowane siedzonka dla tłuszczy, numery miejsc są oczywiście namalowane na ceramicznych kafelkach…:) Na terenie areny właściwej stoi drewniany płot, tworzący coś w rodzaju korytarza idącego dookoła – tutaj chowają się wszyscy biorący udział w przedstawieniu. Potem zwiedzamy muzeum i kaplicę. Pani przewodnik mówi po angielsku powoli i wyraźnie, dzięki czemu – chociaż niektóre końcówki wymawia po hiszpańsku – łatwo ją zrozumieć. Ale nie jesteśmy przekonani, że jeśli raz zobaczymy przedstawienie, to będziemy chcieli wciąż i wciąż… Natomiast nabieramy ochoty na dobrze przyrządzoną wołowinkę :)
I w ogóle jakoś tak już bardziej czas na obiad.
Idziemy więc w stronę centrum, powoli zastanawiając się, co by tu zjeść.
– Menu del dias za dziewięć – mówi Wilczy, patrząc na potykacz. Natychmiast reaguje naganiaczka:
– Jesteście z Polski?
– Ojej – to ja.
– Bo ja ze Słowacji – kontynuuje ona.
– To blisko – mówi Wilczy.
– To może usiądziemy – mówię ja i siadamy w plamie słońca przy stoliku na dworze.
Daniem głównym była paella, zupy wzięliśmy różne, desery także. Do tego białe wino. I wszystko fajnie, gdyby nie było jednak chłodnawo…
Obsługująca nas kelnerka miała męski głos i natychmiast przypomniała mi się knajpa dla transwestytów na Ibizie. Z drugiej strony tutaj w knajpach najczęściej pracują mężczyźni, więc może to rzeczywiście był facet? :)
Światełko w kibelku rozświetlało się baaaaardzo powoli, acz skutecznie.
Jak tylko wyczyściliśmy jakiś talerz, natychmiast był zabierany.
– Obsługa jak w Europie – komentuję. – Szybka.
Co było pewną opozycją do naszych dotychczasowych doświadczeń, kiedy to często zastanawialiśmy się, czy nasze zamówienie w ogóle wywołało jakieś działania, czy zostało natychmiast zapomniane…
Wilczy pożarł swoje ciastko na dwa razy. No dobra, małe było… I po kelnerce ślad zaginął. Talerzyki deserowe jak stały, tak stoją.
– Narzekałaś na szybką obsługę? To masz! – skwitował Wilczy. Na rachunek się już nie doczekaliśmy wcale, musieliśmy sami interweniować w środku knajpy.
Następnym punktem programu był budynek uniwersytetu, niegdyś fabryka tytoniu. To tutaj piękna Carmen kręciła cygara na swoich spoconych udach ;) W poniedziałki o 11 można zwiedzić za darmo ten wielki, monumentalny budynek. Ciekawa jestem, jak czują się w tych wnętrzach studenci, ale myślę, że zajęci sesjami nie zwracają już uwagi na to, gdzie się uczą.

Pałac Hiszpański
Pałac Hiszpański

Wyplątawszy się z tłumu młodych ludzi idziemy dalej, w kierunku Parku Marii Luizy, zobaczyć budynek Wystawy Iberoamerykańskiej – Pałac Hiszpański. To dopiero jest kiczowatość skondensowana, a jednocześnie urocza :) Półokrągły budynek, otaczający plac z niezbyt głębokim stawem w kształcie rzeczki zbudowany jest z jasnopomarańczowej cegły i ceramiki. Pełno zdobień, kafelkowych obrazów, balkoników, krużganków, balustradek, wieżyczek, kolumienek… Całe ściany czy klatki schodowe zrobione z ceramiki, murowane ławki obłożone kolorowymi kafelkami, to wszystko nie robi już na nas wrażenia, bo najwyraźniej Sewilla jest zbudowana z kafelków i tyle. Ale ceramiczne obrazy, przedstawiające różne regiony czy miasta Hiszpanii… do tego mapy regionów… a wszystko w roli ławek dla chcących poleniuchować przechodniów… No niesamowite! :)

Budynek Wystawy Iberoamerykańskiej

Te leniuchy często posuwają się do czegoś dla nas mocno obrzydliwego – zdejmują buty i tak półsiedzą/półleżą na murowanych kafelkowych ławkach w obrzydliwych, przybrudzonych skarpetach… Niektórzy zdejmują też koszule i wystawiają na słońce tłuste brzuszyska. Elegancja atrakcji spada wraz ze wzrostem wietrzonych stóp…
Po stawie można popływać jakąś plastikową łódeczką, z czego też mnóstwo ludzi korzysta. Przepływanie pod mostkami stanowi pewnie dodatkową atrakcję :) I zdaje się, że w wodzie można spotkać jakieś rybki nawet… No pięknie tu jest, ale idziemy dalej – w parku czekają nas kolejne atrakcje. Kierunek – Plaza de America. Nad głowami latają i drą dzioby tabuny zielonych papug :) Dookoła uprawiający sporty ludzie. Widzimy jakąś parkę robiącą pompki. Po bliższym przyjrzeniu okazuje się, że facet z tej parki to też kobieta…;) Docieramy do jeziorka z wysepką, na wysepce mieszkają i paradują pawie w jakimś stadzie, kaczki, łabędzie i inne ptactwo, przed jeziorkiem – pieski smutnie wyciągające głowy w stronę latającego jedzenia. Do tego oczywiście mostki, półwysep z altanką jako idealne miejsce na zdjęcia ślubne i masa ceramiki. Ciąg dalszy parku to podłużny zbiornik wodny z fontanną i świątynia dumania na wzgórzu. Wilczemu zaświeciły się oczka:
– Wejdziemy tam? Wejdziemy? Tam jest pod górkę – uprzedził mnie lojalnie, jakbym nie widziała. Nie cierpię podgórek. Serdecznie ich nienawidzę, a jakoś ciągle się trafiają. Za to on jak widzi górkę, to natychmiast się na nią pcha (jakieś zboczenie ani chybi). – Chce nam się iść pod górkę? – jaki uprzejmy, psiamać…
– Ale w razie czego mogę mówić, że mnie zmusiłeś? Że mnie wciągnąłeś za włosy na ten szczyt?
– Zmusiłem cię! – zaćwierkał radośnie.
– Zmuszanie jest super!… – wymamrotałam, bo w sumie też chciałam wleźć na tę górkę.
– Co mówiłaś? – podchwycił Wilczy natychmiast.
– Nic, nic…
Jak ja go gdzieś ciągnę, to wywiązuje się zazwyczaj taki dialog:
– Dobrze, ale obiecaj mi, że…
– Obiecuję ci wszystko!
– Yyy… I ja tego nie wykorzystam…
– Głupi.

Szukamy zasięgu Wi-Fi
Szukamy zasięgu Wi-Fi

Na górce jest wodospad i ławeczka. Oraz cała masa tajemniczych napisów “NO8DO”, do których w dodatku są przyczepione kłódeczki. Okazuje się, że ten skrót oznacza “[Sewilla] nie opuściła mnie” i jest oficjalnym mottem miasta. Dobre miejsce na kłódeczkę zakochanych ;p
Dalej jeszcze są dwa przyjemne dla oka budynki – jakieś muzea, staw i ogrody, ale my już mamy trochę dosyć łażenia. Wracamy w okolice uniwersytetu i dopadamy jakąś ławkę. Ale nie ma bata, nie przyjechaliśmy tu dla przyjemności, nie spać, zwiedzać!… No więc idziemy dalej, natykamy się na Irish Pub. Wilczy:
– To może na Guinnesa?
– No może, chociaż może Guinnes miałby większy sens w Irlandii… – mamroczę ja i idziemy dalej. Ogrodami – tym razem królewskimi, ale ogólnodostępnymi. Znów docieramy do Barrio de Santa Cruz. A potem do El Peregil i postanawiamy od razu zrobić zakupy, czyli wino z pomarańczy :) Bierzemy wszystko, co było na wystawie: 3 butelki i baniaczek. No tak, Polacy przyjechali i alkohol się w sklepie skończył…;)))
Po zakupach czas na kolację. Wilczy wywlókł mnie do El Patio, bo znów wyczytał w przewodniku, że tu smacznie dają jeść. No dobrze, to poszliśmy, zamówiliśmy zestaw 7 tapasów i cervezę. Miejscowe piwo to Cruzcampo, jest zupełnie wporzo :) W knajpie tłum, hałas, widać, że Sewilczycy zaczynają nocne życie. My wręcz przeciwnie – marzymy o położeniu się do łóżka, ale jeszcze trzeba pogrzebać w internecie i zarezerwować następne noclegi, tylko internet znów nie bangla… Ani w pokoju, ani w foyer, Wilczy usiłuje łapać go rozkładając się na podłodze przy wyjściu, albo na schodach przeciwpożarowych, ale nic z tego. W końcu udaje się połączyć z netem po północy i dowiadujemy się, że w PL jest 5 stopni!… My tu mamy pod 20, więc jesteśmy szczęśliwi :)
Wilczy czule rozmawia z internetem:
– Ty trąbo!… Ty trąbocycie!… Ne rosumi, ne rosumi…

Śniadanko jak zwykle: buły, jamón, ser. Produkuję kanapki i podaję je Wilczemu, dzięki czemu zaczął się zwracać do mnie per “szanowny taśmociągu”. Też ładnie…
Robię porządki w łazience.
– Chowam twoją maszynkę do golenia do mojej niebieskiej kosmetyczki – informuję Wilczego.
– Dobra.
Mija 10 minut.
– To gdzie jest moja maszynka do golenia?…
Wyszliśmy z hotelu dopiero w południe, za to przynajmniej wyspani. Pierwszym puntem dnia dzisiejszego była Torre del Oro, czyli Złota Wieża. Nie wiadomo, czy nazwano ją od tej ilości złota, która w niej niegdyś była przechowywana, czy może dlatego, że niegdyś była obłożona złotymi płytkami… Krążą też legendy, że jakiś władca trzymał tu kochankę. Po drugiej stronie starego koryta Guadalquiviru była druga taka wieża, a między nimi był rozpięty łańcuch, zagradzający niepożądanym statkom drogę w górę rzeki, do portu. Takie zasieki :) Niestety, ostała się tylko jedna wieża i aktualnie mieści się w niej minimuzeum morskie. Zacne wielce, jak mieliśmy się już zaraz przekonać :)
Wędrując małymi uliczkami w stronę wieży zatrzymujemy się na jakimś skrzyżowaniu trzydziestu uliczek i zaułków. Ja wielką chustką zasłaniam sobie całą twarz i wycieram nos, Wilczy wpatruje się w strzępki planu miasta i analizuje sytuację. W tym momencie słyszę nagle za sobą:
– Hey, this map is better!…
Odwracam się i widzę, jak jakiś – niewątpliwie Anglik – wręcza swoją mapę Wilczemu. Ten robi głupią minę, dziękuje uprzejmie, Anglik odchodzi, ja chowam chusteczkę…
– No, jesteśmy z tak biednego kraju, że nawet na porządną mapę nas nie stać! – komentuję.
Potem okazuje się, że sprezentowana mapa jest lepsza i te wszystkie zaułki, placyki i skrzyżowania są znacznie lepiej narysowane, niż na naszej.
Wstęp do Torre del Oro – 3 € od głowy. W środku – dwa poziomy z mapami, elementami statków, makietami okrętów m.in. Krzysztofa Kolumba, zdjęciami… Były też wielkie buciory i starodawny hełm do nurkowania :) Generalnie ładnie i atrakcyjnie. No i schody do góry.
– Nie chcesz tam iść – powstrzymał mnie Wilczy przed schodkami, na których już-już stawiałam prawą nogę.
– Faktycznie – przypomniałam sobie, że nie lubię wchodzić pod górę. – Umówmy się, że wciągnąłeś mnie tam za włosy…
– Dobra. Wkopałem cię. Tam jest napisane, że na taras jest 91 stopni – poinformował mnie jeszcze pro forma.
– Bandyci!… – westchnęłam i ruszyłam do góry. Na szczęście na ścianach klatki schodowej, mocno okrągłej, były porozwieszane kolejne atrakcje, więc mogłam się zatrzymywać pod pretekstem ich oglądania…;)

Widok z tarasu Torre del Oro na Katedrę i Giraldę
Widok z tarasu Torre del Oro na Katedrę i Giraldę

Z tarasu roztacza się widok na katedrę i na stare koryto rzeki. Zupełnie jest tu ładnie i wietrznie. Gapimy się jakąś chwilę, robimy kilka zdjęć i schodzimy na dół, kierunek – Archiwum Indii.
Bardzo ładny budynek na planie kwadratu ma dość interesującą historię. Najpierw – kiedy Sewilla była portem morskim – działała tu Giełda Handlowa i odbywała się wymiana towarów z dzikimi krajami :) Potem, kiedy leżący nad morzem Kadyks przejął handel, miejsce mocno podupadło i zamieszkali w nim bezdomni. Aż postanowiono umieścić tu Główne Archiwum Indii, czyli zgromadzić w jednym miejscu rozproszone po różnych miastach dokumenty. Dziś jest to największy zbiór dokumentów, dotyczących hiszpańskich kolonii – o historii politycznej, społecznej, ekonomicznej, dziejach kościoła, geografii… Znajdują się też tu rękopisy Kolumba, Magellana i całej masy innych słynnych ludzi.
Wstęp do Archiwum jest bezpłatny, za to trzeba przejść przez bramkę jak na lotnisku. Ludzik oddzielnie, bagaż oddzielnie. Ciekawe, czego nie wolno wnosić, bo my weszliśmy ze wszystkim, co przy sobie mieliśmy, a mieliśmy dużo :) W środku była cała masa regałów z papierami, część wystawiona w gablotach, trochę obrazów, film z angielskimi napisami… i niezłe regały na ten cały bajzel :)
– Nie mamy już coli? – pytam z nikłą nadzieją, bo pić się chce.
– Cola się wykoleiła – odpowiada rezolutnie Wilczy.
Na obiad poszliśmy do knajpki, w której byliśmy pierwszego dnia. Na ciąg dalszy platos. Ja wzięłam swordfish, Wilczy – jakiegoś czikena. Kelner pyta, jakie chcemy piwo:
– Pequeño or big?
– Duże – odpowiadamy chórkiem, pomagając sobie rękami. W ten sposób w jednej konwersacji umieściliśmy trzy języki…;)

Plac Zbawiciela i tłumy przed barem La Bodeguita

Po obiedzie poszliśmy do Kościoła Zbawiciela (Iglesia del Salvador), bo po pierwsze – wejść tam można na bilet z katedry, a po drugie – kościół jest tuż obok naszej knajpki obiadowej. Wielki i odjechany, kosmos normalnie. W dodatku ma bezpłatny kibelek (oczywiście z ceramicznym szaleństwem w środku) i coś w rodzaju muzeum. Obejrzeliśmy wszystko bardzo dokładnie, łącznie z dekoracjami, przygotowanymi do obchodów Wielkiego Tygodnia. Cała Sewilla wychodzi wówczas na ulice i chodzi w pochodach, nosząc takie ogromne platformy ze scenami i postaciami, głównie pokutników, ale też różnych świętych. A platformy potrafią być megawypasione…
Kościół Zbawiciela stoi przy – niespodzianka! – placu Zbawiciela, a dokładnie po drugiej stronie placu jest bar – La Bodeguita, szalenie okupowany przez wszystkich. Istotnie, cały plac zapchany jest po dziurki w nosie klientami Bodeguity. Część z nich stoi w kolejce (pewnie tak już ze dwie godziny, a końca nie widać ;p), część coś je/pije, stojąc po prostu na placu. Ludzie krążą, stoją grupkami, tabunami i wyglądają na szczęśliwych. I nigdzie im się nie spieszy… interesujące, nieprawdaż? :D
– Daj mi mapę – mówię do Wilczego, żeby sprawdzić, dokąd jeszcze należy pójść. Ten zaczyna się macać po kieszeniach. Idzie przed siebie i się klepie wszędzie.
– Co, masz za dużo kieszeni?…
– Nie, zostawiłem telefon w hotelu…
I w końcu nie dał mi tego planu, no!…
Następnym przystankiem był plac Alameda de Hercules. Taki tam… żadna rewelacja przy tym, co widzieliśmy do tej pory, ale miał jedną zaletę: ogródek knajpiany z jerezem :) To znaczy jerez zamówiłam ja, ten troglodyta wziął piwo. Do jerezu było ciastko, które Wilczy prawie całe pożarł samodzielnie, więc musiałam go zabić na miejscu.
– Kojarzysz tych gości, co w knajpach kwiatki roznoszą? – pyta mnie nagle znad swojego piwa Wilczy.
– No… tak – mówię, domyślając się, że pewnie gdzieś za moimi plecami taki buszuje.
– No to właśnie patrz…
Obok nas przechodzi facet z… kaktusami!
Uparłam się jeszcze skorzystać z toalety, więc odstałam swoje w kolejce na tyłach budyneczku właściwego. Stałam tak i machałam do Wilczego, i robiłam głupie miny, bo ktoś niewątpliwie w środku utknął. I potem weszłam do kibelka zdecydowanie różniącego się od wszystkich innych hiszpańskich kibelków: był POTĘŻNY, można było w środku tańczyć kankana zastępem dziewcząt normalnie. Zazwyczaj miejscowe toalety są tak ciasne, że ciężko się obrócić, a dodatkowo w niektórych jeszcze jest bidet, co już całkiem skutecznie unieruchamia osobę we wnętrzu. Tym razem było inaczej i tylko niestety zapach nie pozwalał spędzić tam więcej czasu…
Poszliśmy rzucić okiem jeszcze na mury miejskie i Basilica de La Macarena. W sumie to było najdalej na północ położone miejsce w mieście, które odwiedziliśmy…:)
Wracając zahaczyliśmy jeszcze o uroczą knajpkę z kawą, gdzie usiłowałam stworzyć nowy język i poprosiłam o kawę mówiąc naraz (w jednym słowie) po hiszpańsku i angielsku, i nic dziwnego, że pani mnie nie zrozumiała :)

Sewilla - plac przed kościołem
Sewilla

Wieczór spędziliśmy na obowiązkowych zakupach – od buły śniadaniowej począwszy, przez Manzanillę, powidła pomarańczowe i miód, a na winie pomarańczowym skończywszy. Zapasy trzeba zrobić!
Wilczy potem przez kilka miesięcy pytał mnie, CZEMU, DO LICHA, kupił tak mało wina pomarańczowego…
No i właśnie też nie wiem – a przecież miejsce w aucie jeszcze mieliśmy… Nie jedzie ktoś do Sewilli, do baru El Peregil, na najlepsze wino pomarańczowe na świecie?…;)
Zachciało nam się obejrzeć jeszcze jeden kościół, którego dach widać z okna naszego pokoju, więc uznaliśmy, że gdzieś tam znajdziemy z pewnością jakąś kolację. Do kościoła co prawda dotarliśmy, akurat była procesja (a może próba procesji?), dookoła stało mnóstwo ludzi, w kościele też, w grupkach, rozmawiali, żartowali, doskonale się bawili i wcale nie stresowali się tym, że są w kościele. No ale trudno się dziwić – tutaj kościoły są wkomponowane w architekturę, a w tym samym ciągu budynków, obok kościoła, jest kilka barów, sklepów z pamiątkami, domów… ileż ścian zwykłych kamienic przylega do ścian kościołów!… Tutaj wszystkie sfery życia się przenikają, nie to, co u nas – kościół stoi na osobnej parceli, z mnóstwem miejsca dookoła i nie ma mowy, żeby był częścią architektury…
W rezultacie na kolację poszliśmy do knajpki usytuowanej na parterze kamienicy z naszym hotelem. Zaczęliśmy od smażonych w oliwie z czosnkiem krewetek – okazało się, że są mocno ostre, wszystko przez te malusieńkie skrawki papryczki – trzeba bardzo uważać, żeby ich nie wziąć do ust, bo wypalą śluzówkę i zostawią zgliszcza… Jako drugie danie wystąpił – byczy ogon! :) No nie mogłam się powstrzymać. Wilczy patrzył na mnie z pewną taką rezerwą, ale jak spróbował, to się przekonał. Pyszne, mięciutkie mięsko, drobno pokrojone i doskonale przyprawione. I na co tu się krzywić? :) To była całkiem smaczna kolacja :)

Ostatnia hiszpańska kolacja
Ostatnia hiszpańska kolacja

Czytaj dalej, część 4 – Pedras d’El Rei

Wyszperane w Sieci:
Hotel América w Sewilli
Blog “Pisane w Sewilli”, z którego korzystałam, szukając atrakcji
Ser Gran Capitán
Catedral de Santa María de la Sede de Sevilla
Real Alcazar
Real Plaza de Toros, czyli arena walk z bykami
Ostatnia Bitwa Templariusza Artura Perez-Reverta w Biblionetce
Sewilla w Wikipedii

(marzec 2013 r.)

Odpowiedz

Skomentuj
Podaj swoje imię

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży?

Denis Diderot "Kubuś Fatalista i jego pan"

Najchętniej czytane