Strona głównaKrajeFrancjaAutem dookoła Półwyspu Iberyjskiego, cz. 1 – Warszawa – Łódź – Lyon...

Autem dookoła Półwyspu Iberyjskiego, cz. 1 – Warszawa – Łódź – Lyon – Grenada

Autem dookoła Półwyspu Iberyjskiego w odcinkach
Część 1 – Warszawa – Łódź – Lyon – Grenada
Część 2 – Grenada
Część 3 – Sewilla
Część 4 – Pedras d’El Rei
Część 5 – Lizbona/Sintra
Część 6 – Lizbona – Bordeaux – Frankfurt nad Menem – Łódź

Warszawa – Łódź – Lyon – Grenada

Pojawiając się w pracy z wielkim, wypchanym plecakiem wzbudziłam ogólną wesołość. Plecak był ciężki jak diabli, wypchany do niemożliwości i optymistycznie zawierał np. strój kąpielowy. Piękna pogoda ostatnich dni pozwalała przypuszczać, że przyszła wiosna. Co prawda prognozy przedstawiały przyszłość w czarnych barwach (a konkretnie to białych – czyli opady śniegu), ale kto by tam wierzył prognozom.

Jeden z celów naszej wyprawy autem dookoła Półwyspu Iberyjskiego
Cmentarzysko Kotwic, Portugalia


W połowie dnia okazało się, że w prognozach być może tkwiło ziarno prawdy, bo z nieba zaczęło coś sypać. Patrzyłam na to z coraz większym niepokojem, tym bardziej, że alejki w parku za oknem pokrywały się coraz grubszą warstwą śniegu. Zamiast się rozpuścić, śnieg gęstniał, a ja piłam Theraflu, mając nadzieję, że niedoleczone przeziębienie jednak mi przejdzie. Następnie zapakowałam odwłok w pociąg i obserwowałam ze wstrętem coraz bardziej biały krajobraz za oknem…
W Łodzi panował stan klęski żywiołowej. Na postoju przed dworcem nie było ani jednej taksówki. Na ulicach – błoto, śnieg, katastrofa. Zamówiłam taksówkę przez telefon i czekałam na nią z pół godziny, powoli acz skutecznie zamieniając się w bałwanka. Plecak ważył coraz więcej. W końcu taksówkarz zadzwonił, że już dojeżdża. Jeszcze z pięć minut, bo jest na skrzyżowaniu pod dworcem i czeka w korku… A potem stwierdził: “Miasto jest nieprzejezdne. Tak źle nie było od 2007 roku!… Pamięta pani?” No jasne, że pamiętam, przecież pamiętam każdą zimę w Łodzi…;p
Zapakowaliśmy samochód, przygotowaliśmy prowiant, nastawiliśmy budziki na 4 rano i poszliśmy spać.

Pakowanie samochodu na zaśnieżonej ulicy
Pakujemy się – do słonecznej Hiszpanii!

Ruszyć spod domu udało nam się już o 4:40. Ciemno, ulice oblodzone, opony letnie, śnieg prawie nie pada. Pierwszy postój: stacja odchodzącej w przeszłość firmy Neste. Dotankowanie do pełna. Wlew paliwa nie chce się zamknąć, zamarzł…
Na autostradzie da się jechać, ślisko nie jest, ruch nieduży. 6:17 – zostało nam 60 km do Poznania, zaczynają się głupie żarty:
– Może podjedziemy do jOrki na śniadanie, tylko na takie szybkie, jOrka-drive :) Przez okienko! :)
Temperatura podskoczyła do 1,5°C. Wilczy skomentował: – Robi się upał…
Zajeżdżamy na ostatnią stację przed granicą. Paliwo wściekle drogie. Kolejki do dystrybutorów. Kolejki do kas. Pandemonium. Żeby skrócić czas oczekiwania, jedna osoba tankuje auto, druga stoi w kolejce do kasy i płaci. I w ten prosty sposób pani z auta za nami zapłaciła za nasze paliwo. Oczywiście trzeba było wszystko odkręcić, przez co straciliśmy więcej czasu… Dramat.
Zaraz potem okazało się, że za tą ostatnią stacją jest jeszcze jedna. Malutka, schowana za jakimiś krzakami, ale jest. I to z tańszym paliwem… Teraz już będziemy o niej pamiętać!
W Niemczech ropa kosztuje 1,39 €, we Francji już droższa: 1,51 €. Niemieckie sikanie jest płatne, zazwyczaj 0,5 €, czasami 0,7 €. Zmieniamy się za kierownicą, trochę to upierdliwe, bo wymaga przestawiania fotela i lusterek. Jednak przydałoby się auto z zapamiętywaniem profilu kierowcy…
Kiedy prowadzę ten wielki samochód Wilczego, praktycznie pierwszy raz (bo przejazd z górki pod nurkowisko jest żadną trasą), Wilczy zapisuje w dzienniku pokładowym: “Psychuś dzielnie pocina autobaną :-)”. No owszem, dzielnie. Staramy się zatrzymywać jak najrzadziej i na jak najkrócej. Tankowanie, sikanie i zmiana za kółkiem. Przed nami 1700 km do pierwszego noclegu kawałek za Lyonem.
Obok autostrady co jakiś czas pojawiają się wskaźniki kierunku wiatru – rękawy w biało-czerwone pasy, przez nas uparcie nazywane skarpetą. Oczywiście jestem zachwycona skarpetami, więc mamroczę, że chcę skarpetę! Wilczy, reagując na moje zachciewajki, grzebie gdzieś w drzwiach, grzebie i wyciąga, i podsuwa mi pod nos… skarpetkę!
– Nać klient, nać pan!!! – mówi z zadowoloną miną.
Siedzę za kierownicą, Wilczy pyta:
– Chcesz Red Bulla?
– Taaa… Tylko tę ciężarówkę łyknę…
– Łykniesz ciężarówkę i popijesz Red Bullem?
Hy.
Wilczy nawiguje, ja prowadzę przez Lyon. Autostrada przez środek miasta. Gdzieś tu niedaleko będziemy zjeżdżać, jadę powoli prawym pasem, na blacie jakieś 70-80 km/h. Generalnie pusto, pojedyncze auta się pojawiają. Nagle za mną zaczyna coś trąbić niemiłosiernie. Trąbi i trąbi. Mam zwyczaj zachowywania zimnej krwi i patrzenia w lusterko ze wzgardą w takich sytuacjach, ale teraz aż się zaniepokoiłam. Wilczy też. Na szybko sprawdzamy wszystkie kontrolki – światła się świecą, nic nie wskazuje na żadną awarię, jadę spokojnie prawym pasem, dwa pasy z lewej strony puste. No to czego?!?… Niczego – pan trąba za pół kilometra zjechał z autostrady… Tak mu się spieszyło, że uparł się siedzieć na moim ogonie cały ten dystans, wisząc na klaksonie. Idiota…
Do hotelu F1 trafiliśmy idealnie, pomogła mapka wydrukowana z Google Maps, bo oczywiście w atlasie skala była zbyt wielka, a GPS-u żadne z nas nie ma :) Jechaliśmy (bez postojów) 17 godzin i 20 minut, przejechaliśmy 1688 km. Można było pójść spać!

Śniadanie w hotelu F1 to bagietki, gotowane jajka, różnego rodzaju dżemy i miody w jednorazowych pojemniczkach, płatki śniadaniowe, mleko oraz kawa i herbata. Żadna tam rewelacja, ale na początek dnia wystarczy. Tym bardziej, że bagietki są świeże i chrupiące.
W hotelu zostawiam moje spodnie, które podstępem porwały się w nieprzyzwoitym miejscu. Obiecuję sobie solennie, że w Sewilli kupię nowe i już o 8:30 ruszamy. Przed nami jeszcze niemal półtora tysiąca kilometrów. Zaczyna Wilczy. Zachowuje się jak dziecko, zachwyca się wszystkim :) Analizujemy znaki drogowe, zastanawiając się, co oznaczają te wszystkie podpisy pod niektórymi znakami. Na przykład RAPPEL pod ograniczeniem prędkości. WTF?… Czasami przypominamy sobie o ograniczeniach prędkości i pilnujemy fotoradarów. Zjadamy resztki prowiantu w aucie, żeby nie tracić czasu na postoje. Oglądamy się za skarpetami…
– Po skarpecie sądząc, idziemy baksztagiem. Zupełnie jak I’m Alone…
Pijemy też w drodze. Aby oszczędzić czas zastanawiałam się nad zapakowaniem pieluch, ale Wilczy spojrzał na mnie w taki sposób, że pomysł szybciutko wywietrzał mi z głowy. Bardzo szybciutko. Więc na sikanie jednak się zatrzymujemy :)
Wilczy pije kwaśny sok z pomarańczy, który wyprodukowałam przed wyjazdem i mówi:
– Dobrze, że czasami mnie ktoś wyprzedza. Bo mam wrażenie, że najszybciej jadę…
– Bo jedziesz najszybciej. Teraz zwolniłeś na picie tylko…
Kiedy ja prowadzę, narzekam na innych uczestników drogi. Bardziej pro forma, no ale.
– Bosz, co to za wynalazek!…
– To nie wynalazek, to ciężarówka. Wynaleźli ją dosyć dawno temu. Już od jakiegoś czasu jeżdżą – mówi Wilczy. No tak…

stacja
Stacja benzynowa.

W okolicach Alicante zrobiło się jakoś ciasno strasznie i dużo skrzyżowań. Starałam się bardzo ogarnąć mapę z Googla i miejscowe tabliczki i nawigować bez błędów i nawet mi się to udawało. Raz mapa kazała skręcić w jakąś kompletnie czarną dupę, czyli skrót. Skrót był bardzo pod górę i bardzo wąski, ale istotnie krótki. Wilczy mnie pobłogosławił, ale przejechał…;) Niedaleko potem się zmieniliśmy, zostało jeszcze jakieś niecałe 300 km, już jest ciemno i zaczyna padać deszcz. Obrzydlistwo. Jadę dwupasmówką obok wielkich ciężarówek, staram się w tym deszczu pilnować drogi, po lewej przepiękne z pewnością szczyty Sierra Nevada. Ulewa chwilami jest tak silna, że wycieraczki ledwo dają radę. Średnia prędkość leci na łeb. Google Maps przewiduje znowu skrót, Wilczy się zastanawia, czy jednak nie pojechać porządnie autostradą do końca, ja mówię, że skrótem będzie krócej, trochę mam już dość tej jazdy w deszczu, Wilczy ulega i każe mi zjechać w drogę GR-3102. Zjeżdżam posłusznie i po kilku metrach zaczynam żałować swojej decyzji.
– To jest droga widokowa – oznajmia Wilczy gapiąc się w atlas.
– Byłoby z pewnością łatwiej, gdyby był środek dnia i gdyby nie padało… – odpowiadam z zaciśniętymi zębami, majtając kierownicą w prawo i lewo po wąskich serpentynach, głównie pod górkę idących. Co kawałek z którejś strony pojawiają się światła Granady, naszego punktu docelowego. Już jest tak blisko!…
– Droga widokowa, jej mać!… Jakie ja mam tu widoki po nocy!… I w deszczu!… – warczałam dalej. W końcu wjechałam na szczyt wzgórza i zaczęłam zjeżdżać. Zazwyczaj utrzymując prędkość w okolicach 20 km/h, bo tylko tak można było pokonać te zakręty po 180°. Wreszcie osiągnęliśmy cywilizację – pojawiło się rondko i wjazd do miasta. Wilczy kazał skręcić w prawo, co też uczyniłam i natychmiast miasto mi się skończyło.
– Yyyy… – zwolniłam. – Jesteś pewien, że to jest ta droga?…
– Niczego nie jestem już pewien – wywarczał osobnik obok, patrząc z obrzydzeniem na mapę, którą tak pieczołowicie produkowałam przed wyjazdem. – Tu się nic nie zgadza!
Zatrzymałam się na jakimś kawałku ziemi obok drogi, zabrałam mu tę mapę i odnalazłam właściwą drogę. Bardziej na czuja, bo istotnie mapa nie zgadzała się z rzeczywistością :) Była północ. 10 minut później zatrzymałam się na parkingu w Motelu Sierra Nevada w Granadzie. Przejechaliśmy 3173 km w czasie 29 godzin i 51 minut. Bramę motelu otworzono specjalnie dla nas, uprzedzony recepcjonista czekał, zaprowadził nas do pokoju, włączył klimę ustawiając ją na 25° i zostawił samych sobie. Klimatyzacja miała grzać, ale oczekiwaliśmy rezultatów od razu, nie doczekaliśmy się i… wyłączyliśmy ją. A trzeba było dać jej kilka minut…:)
Zaczęliśmy się rozpakowywać. Auto stało pod wiatą, przez ostatnie pół godziny już nie padało, więc nowe krople deszczu powitaliśmy mamrocząc pod nosem całkiem zgodnie:
– Grenada!… Granda!
Motel Sierra Nevada znajduje się niedaleko centrum miasta i jest wzorowany na motelach amerykańskich, tyle, że ładniejszy. Do pokoju wchodzi się wprost z zewnątrz, z zadaszonej galeryjki. Brakuje tylko samochodów bezpośrednio przed budynkiem, ale dla nich przewidziano zgrabny, także zadaszony parking na środku placu. Obok recepcji znajduje się bar i chyba sklepik – nie był nam potrzebny, więc zignorowaliśmy :) Prąd w pokoju włącza się wkładając kartę dołączoną do klucza od pokoju w specjalną wnękę.
Biorąc pod uwagę temperaturę w pomieszczeniu i zmęczenie podróżą, opakowaliśmy się szczelnie w pościel (a ja dodatkowo w śpiworek) i niemal natychmiast zapadliśmy w sen, ciesząc się niemrawo, że jednak dojechaliśmy :)

Czytaj dalej, część 2 – Grenada

Wyszperane w Sieci:
Hotel F1 Lyon Solaize
Motel Sierra Nevada, Grenada

(marzec 2013 r.)

Odpowiedz

Skomentuj
Podaj swoje imię

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży?

Denis Diderot "Kubuś Fatalista i jego pan"

Najchętniej czytane