Wilno, Litwa

Jak Wilczego do Lizbony, tak psyche ciągnie na wschód. W końcu pociągnęło konkretniej, nocleg zarezerwowany, bilety kupione, plecak spakowany. Dzwoni telefon:

– Cześć, co robisz w weekend?

– Jadę do Wilna, a co?

– Hmm… a można się z wami zabrać?

I tak oto wycieczka z romantycznego tête-à-tête stała się last minute dla Mrówki. Okazało się, że można kupić sobie bilet na autobus do Wilna na 6 godzin przed jego odjazdem :)

Wilno
Wilno

Spotkaliśmy się wszyscy w okolicach Dworca Centralnego w Warszawie w piątek późnym wieczorem. Autobus Mrówki linii Ecolines odjeżdżał godzinę wcześniej niż nasz. Pomachaliśmy jej na pożegnanie, zjedliśmy kolację w poczekalni dworcowej, po czym powędrowaliśmy na przystanek.

– O, patrz, stoi nasz autobus – powiedział Wilczy, bo faktycznie stał autobus z logiem Simple Express. Podeszliśmy od tyłu i wpakowaliśmy się do środka. Pan kierowca sprawdza bilety, sprawdza, ale coś mu nie pasuje. W końcu pyta:

– A dokąd państwo jadą?

Tak mnie zaskoczył, że musiałam chwilę pomyśleć.

– No, do Wilna!

– Aaa!… Bo my jedziemy do Berlina. To nie ten autobus!

Yhm. Przynajmniej jeden przytomny ;) Wycofujemy się i grzecznie czekamy na właściwy autobus, sprawdzając tym razem, co ma napisane na tabliczce z przodu…;)

Noc w autobusie mija na spaniu i chrapaniu. Innym. Ja nie mogę zasnąć i nawet dmuchana poduszka podróżna (fantastyczny wynalazek!) mi w tym nie pomaga. Z nudów oglądam film na tablecie autobusowym. Film niemy, bo nie mam słuchawek. Za to są napisy, więc przynajmniej wiem, o co chodzi…;)

Do Wilna dojeżdżamy pół godziny przed czasem, na dworcu autobusowym spotykamy się z Mrówką i decydujemy, że zwiedzanie zaczynamy od cmentarza na Rossie. Życie jednak weryfikuje nasze plany i lądujemy w kawiarence na dworcu – tym razem – kolejowym. Właściwie jest to naleśnikarnia, gdzie produkują fantastycznie wyglądające torty naleśnikowe. Budzi się lekki ślinotok, ale ograniczamy się do kawy i potem już bez przeszkód kierujemy się ku zabytkowemu cmentarzowi.

Cmentarz na Rossie
Cmentarz na Rossie
Cmentarz na Rossie
Cmentarz na Rossie
Cmentarz na Rossie - grób serca i matki Piłsudskiego
Cmentarz na Rossie – grób serca i matki Piłsudskiego

Stara Rossa jest skarbnicą pamiątek kultury polskiej i fantastycznym zabytkiem architektoniczno-parkowym. Na wielu nagrobkach są polskie nazwiska, a chyba najważniejszym dla nas jest grób z napisem: “Matka i serce syna”. Chodzi o serce Józefa Piłsudskiego i prochy jego matki. Cmentarz jest położony na bardzo nierównym terenie. Pagórki, dołki, wszystko bardzo zarośnięte, między niektórymi grobami nie ma jak przejść. Część nagrobków jest zrujnowana – w okresie powojennym umyślnie niszczono cenne zabytki.

Po spacerze po cmentarzu ruszyliśmy na stare miasto. Pierwsze kroki skierowaliśmy do Ostrej Bramy. Akurat odbywało się tam nabożeństwo, więc uznaliśmy, że wrócimy później, bo obejrzeć trzeba, a przeszkadzać niekoniecznie :)

Szliśmy tak ulicą Aušros Vartų i skręcaliśmy ku co ciekawszym budynkom i tak trafiliśmy na cerkiew i monaster Ducha Świętego. Nie da się ukryć, że cerkiew robi wrażenie swoimi rokokowymi zdobieniami i ikonostasem.

Cerkiew Ducha Świętego
Cerkiew Ducha Świętego

Na Placu Ratuszowym, po obsępieniu informacji turystycznej z planu miasta, usiedliśmy w celu konsumpcyjnym i krajoznawczym. Żrąc kanapki, przyglądaliśmy się ludziom i cieszyliśmy się słońcem. Zapowiadał się piękny dzień :)

Powędrowaliśmy tak do Placu Katedralnego, koło którego mieścił się nasz hotel. Okazało się, że właśnie skończyła się uroczystość pierwszej komunii i cały plac był wypełniony dziećmi w jednakowych, białych ubrankach. Mimo to weszliśmy do świątyni (pod prąd niejako) i obejrzeliśmy potęgę od środka. No, katedra jak katedra, ładnie utrzymana i skromnie zdobiona, a teraz czas się zameldować!

Nasz hotel – Budget Central na prospekcie Giedymina – zajmował piętro kamienicy z pokojami wychodzącymi na ulicę lub na podwórko. Mieliśmy pokój od ulicy, ale hałas nie przeszkadzał za bardzo. Obsługa hotelu bywała w nim w określonych godzinach, dlatego trzeba było się umówić na odebranie kluczy. Podłoga w hotelu jest nierówna. Czasami schodzi lekką pochyłością niżej, a czasami są tam progi – trzeba uważać, szczególnie po ciemku :) Do toalety wchodziliśmy po schodku ;) Było czysto i przyjemnie, chociaż podłoga złowieszczo skrzypiała…;)

Po zameldowaniu i zostawieniu gratów poszliśmy natychmiast przed siebie, żeby napić się czegoś zimnego. Najlepiej piwa. I tak trafiliśmy na browar restauracyjny Prie Katedros, położony niecałe 100 metrów od naszego hotelu. Na upartego można się nawet doczołgać…  Doskonałe miejsce! :)

Browar restauracyjny Prie Katedros
Browar restauracyjny Prie Katedros

Okazało się, że piwko mają niczego sobie. A skoro już odpoczęliśmy po podróży, czas zjeść obiad. I tutaj postanowiliśmy poszukać restauracji z lokalną kuchnią, co okazało się nie być zbyt proste. Wszędzie pizza albo italian food, a my jesteśmy spragnieni cepelinów i kartaczy! Przeszliśmy się uliczkami na tyłach szlaku centralnego i niestety – nie znaleźliśmy nic. Dotarliśmy do Placu Ratuszowego, w końcu Mrówka w bocznej uliczce znalazła restaurację Leičiai z kuchnią litewską. Rozsiedliśmy się, dostaliśmy piwko i zepeliny, i wreszcie byliśmy szczęśliwi :) Okazało się, że można mówić po polsku, a słuchać po litewsku i mniej więcej się zrozumieć.

Po obiedzie powędrowaliśmy w kierunku hotelu, ale także bocznymi uliczkami, oglądając zabudowania uniwersyteckie. Trzeba przyznać, że studenci mają tu wyjątkowej urody budynki swoich wydziałów :)

Tymczasem nas dopadło zmęczenie materiału i przetestowaliśmy łóżka w pokoju, żeby po półtorej godzinie się zwlec i wyjść dalej zwiedzać. A tu nagle okazało się, że słońce sobie gdzieś poszło, niebo jest zasnute chmurami i wręcz zaczyna coś lekko kropić… O, nieładnie! Prognoza przewidywała deszczyk w środku nocy, a nie w środku dnia! Nie daliśmy się zwieść i powędrowaliśmy w stronę Góry Giedymina, do Górnego Zamku, a raczej tego, co z niego zostało. Okolice katedry u podnóża góry to Dolny Zamek, gdzie niegdyś mieszkał król ze swoją świtą, a na górze była forteca.

Droga wagonika na Górę Giedymina
Droga wagonika na Górę Giedymina
Baszta Górnego Zamku
Baszta Górnego Zamku

Na górę można wjechać wagonikiem, w jedną stronę za 1 EUR, z czego natychmiast skrzętnie skorzystaliśmy. Wagonik jeździ w tę i z powrotem, więc nie ma problemu długiego oczekiwania. Na górze stoi baszta, zwana Wieżą Giedymina, w której mieści się muzeum Górnego Zamku. Na jej szczycie jest natomiast platforma widokowa, a wejście do baszty kosztuje 2 EUR. Chyba było warto, ale na szczycie spędziliśmy raptem chwilę, bo właśnie nadeszło apogeum deszczu…

Jak zeszliśmy z wieży, to już prawie nie padało ;p Towarzystwo było jakieś zmarnowane i marudne, ale nadałam kierunek wycieczce i z góry zeszliśmy chodniczkiem na dół prosto na pana z lodami. Jak tylko kupiliśmy lody, padać zaczęło znowu… Tym razem największą ulewę przeczekaliśmy w średniowiecznym, bardzo pięknym kościele św. Anny, skąd powędrowaliśmy na Zarzecze.

Kościół św. Anny
Kościół św. Anny
Podwórko na Zarzeczu
Podwórko na Zarzeczu

Zarzecze jest dzielnicą artystów. W 1997 roku proklamowano tu Republikę Zarzecza :) Mieści się tu kilka zabytkowych budynków i cmentarz bernardyński oraz dzieje się dużo artystycznych wydarzeń. Niestety, nie dziś. Dziś w deszczu nawet koty się pochowały w jakieś dziury. Obejrzeliśmy kilka podwórek z małomiasteczkowym klimatem i powędrowaliśmy z powrotem do Ostrej Bramy. Tym razem mogliśmy spokojnie obejrzeć kaplicę i obraz.

Obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej
Obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej

Następnym punktem programu był… posiłek, na który zdecydowaliśmy się w restauracji Gusto blynine, chwalącej się, że robią najlepsze bliny. Zamiast blinów, spróbowaliśmy kołdunów i te faktycznie były pyszne, chociaż bez rosołu. Porcje ogromne, ale daliśmy radę :) Smacznie, tanio i przyjemnie.

Wracając w stronę ulicy Giedymina zwiedziliśmy kilka sklepów z pamiątkami. Wszędzie jest dużo bursztynu, biżuteria i bibeloty z bursztynem są głównym tematem wystaw sklepików. Ale dzielnie konkurują z nimi różne ozdoby ceramiczne :) Trafiliśmy na fantastyczny sklepik ze wszystkim – pchli targ, gdzie można się zanurzyć w przeszłości i odkrywać duszę w każdym z tysięcy przedmiotów. W końcu pragmatyzm wziął górę i odwiedziliśmy jeszcze supermarket. I przy kasie okazało się, że nie możemy kupić alkoholu, bo jest 22:01, a alkohol sprzedaje się tu do 22:00. Zazgrzytaliśmy zębami i odłożyliśmy piękne butelki z miodem pitnym, po czym – na pocieszenie – poszliśmy do naszego Prie Katedros na duże jasne.

W Prie Katedros dostaliśmy także demo piwne – cztery nieduże szklaneczki z aktualnie warzonymi piwami. Wszystkie nam smakowały :) Dodatkowo wzięliśmy talerz przekąsek do piwa, gdzie znalazły się sery, oliwki, smażony chleb i… wędzone uszy wieprzowe. I Wilczy, i Mrówka patrzyli na te uszy nieco ze wstrętem, ale to też jest lokalna potrawa, więc musieli spróbować. Szału nie ma, pokrojone w paseczki uszy smakują jak chrząstki i tyle. Pożarłam wszystko, chrupiąc wniebogłosy :)

Demo piwne w Prie Katedros
Demo piwne w Prie Katedros

Niedzielę zaczęliśmy od wycieczki do polskiej ambasady w celu spełnienia obowiązku obywatelskiego, czyli zagłosowania w wyborach prezydenckich. Do ambasady mieliśmy nieco ponad 3 km i nieco pod górkę. Okazało się, że do autobusu też nie mielibyśmy blisko, bo na Placu Katedralnym jest impreza biegająca, więc dużo ulic dookoła jest zamkniętych, bo tamtędy wiedzie trasa biegu. Postanowiliśmy pójść na piechotę.

Szliśmy przez piękne rejony, obok właściwie wiejskich (żwirowych) uliczek z jednorodzinnymi domkami, ale także obok pałacyków i wspaniale utrzymanych willi. Minęliśmy piękny barokowy kościół św. św. Piotra i Pawła, dużo zieleni i dotarliśmy do ambasady. I tak, nie wyjeżdżając z Wilna, wróciliśmy na chwilę do Polski :) W ambasadzie przyjęto nas miło i sympatycznie, zagłosowaliśmy i mogliśmy wracać. Też na piechotę, ale przez sklep spożywczy. Upał jest, pić się chce :)

Gdzieś w Wilnie
Gdzieś w Wilnie
Gdzieś w Wilnie
Gdzieś w Wilnie
Przed polską ambasadą :)
Przed polską ambasadą :)

Na obiad ruszyliśmy na główny szlak turystyczny, do wypatrzonej wcześniej restauracji z kuchnią lokalną – Forto Dvaras na przysmaki z ziemniaków i inne atrakcje. Tutaj trzeba było bardziej używać języka angielskiego, polskiego pani nas obsługująca nie rozumiała. Najedzeni po kokardkę powlekliśmy się do hotelu po graty, a potem – do najbliższej stojącej taksówki. Wilczy zapytał, czy można, pan taksówkarz potwierdził, a ja chciałam się jeszcze upewnić i mówię do Wilczego – po polsku:

– Zapytaj, za ile nas zawiezie na dworzec.

Na co pan taksówkarz:

– Polacy? To nie łaska po polsku mówić? W Wilnie jesteście!…

I tak zostaliśmy z angielskiego sprowadzeni na ziemię… :)

Na dworcu autobusowym nabyliśmy jeszcze kanapki na drogę i już pakowaliśmy się do Polskiego Busa. W Simple Express i Ecoline miejsca są numerowane, w Polskim Busie panuje wolna amerykanka, dlatego do dwóch pierwszych linii ustawia się spokojna i opanowana kolejka, a do tej trzeciej jest pospolite ruszenie z deptaniem sobie po piętach i rozpychaniem się łokciami. Autobus jednak nie był zapełniony, więc udało się bez trudu znaleźć miejsca obok siebie, dopełnił się dopiero w Białymstoku. Okazało się, że Polski Bus wcale nie ma wygodnych foteli, w dodatku jest nieco rozklekotany, a rozłożenie fotela generalnie graniczy z cudem (może to zostało specjalnie popsute, bo rozłożony fotel natychmiast wracał do pozycji początkowej). A kiedyś stanowił synonim luksusowej podróży…;)

 

Wyszperane w Sieci:
Hotel Budget Central

(maj 2015 r.)

Odpowiedz

Skomentuj
Podaj swoje imię

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży?

Denis Diderot "Kubuś Fatalista i jego pan"

Najchętniej czytane