Antwerpia, Belgia

Piątek wrocławski

Rozkład PKP codziennie pokazywał co innego, ale mimo wszystko pociąg przyjechał o czasie i ruszyłam do Wrocławia. W Łodzi dosiadł się Wilczy, we Wrocławiu byliśmy późną nocą, poinstruowani przez telefon wyszliśmy we właściwym kierunku i z przystanku autobusowego zgarnął nas Kapitańcio. Jak za starych, dobrych czasów wylądowaliśmy u wrocławiaków w chacie przy rumie z colą, do towarzystwa mając kompletnie trzeźwego Harpa.
Rzuciłam się na sałatkę, przygotowaną przez Siostrę, gdyż głodna byłam niemożebnie. Do sałatki były supergrzanki :) A w połowie nocy skończyła się cola…
Poszliśmy z Kapitańciem na stację benzynową po popitkę.
– W życiu nie robiłem tak głupich zakupów na stacji w środku nocy – przyznał się ze wstydem Piotrek, płacąc za colę.
– Może jakiś alkohol? – zaproponowała pani za kasą.
– Alkohol to my mamy…
W końcu padliśmy spać i dziękowaliśmy liniom lotniczym, że samolot do Brukseli mamy nie o poranku, tylko trochę później…;-)

Sobota – środa

Po śniadanku Kapcio jak człowiek zawiózł nas na lotnisko, cobyśmy się nie plątali po świecie samopas. Na lotnisku tradycyjnie zrobiliśmy małą manianę z bagażami, żeby na pewno były płaskie i wlazły w skrzynkę testową, po czym zalegliśmy za bramkami w oczekiwaniu na samolot. Razem z tłumami. Jak zwykle z obrzydzeniem patrzyliśmy na kolejkę do odprawy, kiedy przyszło nam do głowy, że ludzie się tak porozsiadają, że zabraknie dla nas wspólnego miejsca, więc zerwaliśmy się i karnie stanęliśmy na końcu węża. Kobieta stojąca za mną przy każdym półkroku potrącała mnie torbą, w końcu zaczęłam prawie iść tyłem, patrząc na nią znacząco, dzięki temu odsunęła się na bezpieczną odległość. Dotarliśmy do samolotu, Wilczy oczywiście od razu zapisał sobie numer rejestracyjny (kolekcjoner, psiakość), zasiedliśmy i… obudziłam się nad Charleroi.
Samolot wylądował bardzo twardo, aż się zdziwiłam i od razu przypomniał mi się głupi dowcip, kiedy to staruszka pytała stewarda: “Synku, ale powiedz prawdę, my wylądowaliśmy czy nas zestrzelili?”. Grupka, która ewidentnie leciała pierwszy raz samolotem i wszystko strasznie przeżywała, trochę zamilkła po tym lądowaniu, a obsługa samolotu pierwszy raz nie włączyła fanfar. Byłyby chyba cokolwiek nie na miejscu :)
Bankomat na lotnisku nas olał, nie chciał karty Wilczego, nie przejęliśmy się za specjalnie, bo karty gościa przed nami też nie chciał. Typowe, bankomaty nas nie lubią. Na szczęście mieliśmy gotówkę.

Antwerpen Centraal
Antwerpen Centraal
Ażurowy dach nad najwyższym poziomem peronów. Niżej znajduje się poziom ze sklepami, jeszcze niżej kolejne perony, a na samym dole trzeci poziom peronów. Do niedawna Antwerpia Centralna była dworcem czołowym (końcowym), ale niedawno przebito tunel i najniżej położone perony, w odróżnieniu od pozostałych, są już przelotowe. Można stamtąd pojechać wprost do nieodleglej Holandii 🙂
Antwerpen Centraal
Dom Rubensa. Po ichniemu: Rubenshuis

Potem było dokładnie tak, jak napisała Magda – w automacie przed budynkiem lotniska kupiliśmy bilety na przejazd łączony: autobusem do stacji kolejowej, a potem pociągiem do Antwerpii (16,70 EUR). Pierwszy autobus oczywiście nam uciekł, na szczęście jeżdżą co pół godziny :) Po wyjściu z autobusu poszliśmy za ludźmi, problemów z trafieniem na właściwy peron i do właściwego pociągu nie mieliśmy, wszystko porządnie opisane, pociągi też jakby całkiem niezłej klasy. Bezprzedziałowe, z podwójnymi siedzeniami, wygodnymi, stoliczek pośrodku, nad głowami miejsce na bagaże. Przestronnie i luźno, co było miłą odmianą od ostatniej podróży Warszawa – Gdynia… Usadowiliśmy się naprzeciwko siebie i zaczęliśmy kontemplować otoczenie. W przedziale, nad drzwiami, był monitor, na którym wyświetlały się różne informacje: na jakiej stacji jesteśmy, do jakiej dojeżdżamy, trasę. Najpierw wyświetlał po francusku, w Brukseli zaczął po niderlandzku, w międzyczasie z głośników płynęły zapowiedzi stacji, również w zależności od miejsca w różnych językach, także po angielsku. Pani sprawdzająca bilety mówiła do nas po francusku, z rozpędu odpowiedziałam jej “dziękuję” po hiszpańsku… Za dużo tych języków naraz!… Normalnie pociąg Babel! ;-p
Wysiedliśmy w Antwerpen Berchem, jak sobie życzyła Magda, z którą spotkaliśmy się zaraz obok na ulicy i niemal na środku dwupasmówki nastąpiło powitanie, uściski i przedstawianie. A potem zostaliśmy zawiezieni do Schoten, do rezydencji Daniela i wreszcie mogliśmy zacząć urlop :)
Na kolację (albo bardzo późny obiad) Magda przyrządziła belgijski specjał, który nie mam pojęcia, jak się nazywa, ale jest podobny do naszego swojskiego klopsa. Patrzyłam na mięsko, grzejące się w garnku w superwyposażonej kuchni i nie mogłam opanować ślinotoku. Faktem jest, że było już chyba po 18.00, a my w sumie tego dnia skonsumowaliśmy tylko śniadanie…
Wreszcie zasiedliśmy do stołu i można było rzucić się na jedzenie, zupełnie szczerze komentując, że pyszne – klops, żurawina, ziemniaczki, a do tego Daniel przyniósł z piwniczki piwko, specjalnie dla nas, bo on piwa raczej nie pija, a Magda, ze względu na stan błogosławiony, nie może. Poczułam się jak w niebie :D Aż nie chciało się wstawać i odchodzić od stołu…
Po kolacji zastanawialiśmy się nad planem na następne dni. Oczywiście na pierwszy rzut – Antwerpia, wiadomo.
– A byliście w Brugii? – zapytała znienacka Magda.
– Nie, oczywiście, że nie, a fajnie tam jest?
– Bardzo ładne, gotyckie miasteczko, jest tak gotyckie, że już bardziej się nie da i ma fajne kanały.
Zaświeciły mi się oczka.
– No i jest niedaleko, można skoczyć pociągiem…
W ten sposób Magda, zapewne chcąc się nas pozbyć, zorganizowała nam atrakcję na jeden z dni. Tymczasem Daniel zrobił nam listę “must see” w Antwerpii, wydrukował mapkę centrum z pozaznaczanymi ważnymi punktami oraz rozkład jazdy autobusów. Dostaliśmy też mapkę Schoten, żebyśmy trafili na przystanek autobusowy. Chwilę trwało, zanim zorientowaliśmy się w układzie mapy i rzeczywistości, ale udało się w końcu określić strony świata i gdzie, do licha, jesteśmy. Magda dała nam jeszcze bilet na wiele przejazdów, opowiedziała o zwyczajach panujących w autobusach w kwestii biletów i o sortowaniu śmieci, którego pewne zawiłości do tej pory stanowią dla nas tajemnicę.

Artystyczne koronki
Torengebouw. Wieżowiec o kilku nazwach. Znany też jako Boerentoren (“Wieża Farmerska”), a dawniej jako “KBC Tower”, jest jednym z najstarszych wieżowców w Europie. Zbudowany w latach 1929-32 w stylu Art-deco, mierzył 87,5 metra, a w 1976 został podwyższony do 95,8 metra. Mówi się, że początkowo miał być wyższy, ale sprzeciwiły się temu stanowczo władze kościelne, ktore nie życzyły sobie, żeby świecki budynek zbliżył się wysokością do antwerpskiej katedry.
Sztuka uliczna :)
Gdzieś w Antwerpii

Jak zwykle w wakacje, w niedzielę, wstaliśmy skoro świt, czyli gdzieś koło 10, żeby pojechać do miasta i dać sobie szansę na zwiedzanie. Na przystanek autobusowy trafiliśmy bez problemu, w autobusie Wilczy siedział z nosem w mapie, a ja z nosem w oknie. Oglądałam małe uliczki Schoten, stojaki na rowery przy każdym przystanku autobusowym, pod każdym sklepem, kościołem i w ogóle wszędzie, małe i kolorowe domki… aż wreszcie Wilczy oznajmił z westchnieniem:
– Chyba wyjechaliśmy z mapy – po czym wepchnął mapę do plecaka. No nareszcie :)
W Antwerpii wysiedliśmy na Rooseveltplaats, gdzie mają swoje gniazdo autobusy wszelkiej maści, postaraliśmy się zapamiętać, gdzie stoi ten nasz, z numerkiem 610, po czym poszliśmy w kierunku Antwerpen Centraal, który to dworzec przechrzciliśmy natychmiast na swojski “centralny”. Najpierw rzucił się na nas jednak… sklep spożywczy z zachęcającym napisem: “Towary prosto z Polski” :) Potem okazało się, że Polaków jest sporo w tych okolicach i takie sklepy nie są niczym dziwnym…;-)
Dworzec kolejowy Antwerpia Centralna powalił nas na kolana. Architektonicznie przepiękny, nazywany Kolejową Katedrą. Poszliśmy tam od razu, sprawdzić pociągi do Brugii, a przy okazji obejrzeć budynek z bliska. W środku jest jeszcze piękniejszy, ażurowa konstrukcja dachu nad peronami, które są na trzech poziomach, całość jest niesamowita :)
Z dworca poszliśmy w kierunku Skaldy, oglądając po drodze zejście do metra. O co chodzi z tym metrem? Przecież chyba nie ma tutaj metra?…
Metra jako takiego faktycznie nie ma, ale przez fragment miasta pod ziemią jeżdżą tramwaje. Całkiem to sprytnie rozwiązane, tym bardziej, że przez Skaldę nie ma mostów, bo po rzece pływają statki pełnomorskie, więc cała komunikacja na drugi brzeg odbywa się tunelami pod rzeką. Szliśmy sobie ulicą Meir, oglądając zamknięte sklepy. Skręciliśmy do Rubenshuis, obejrzeć z zewnątrz dom słynnego malarza, składa się głównie z szaroczerwonej cegły :) Za to obok trafiłam na rękodzieło artystyczne – koronki… robione szydełkiem?… Zakładki do książek, breloczki, obrusy, serwetki, obrazki – wszystko wyglądało, jakby było zrobione z białej włóczki na szydełku. Absolutnie przepiękne i mocno drogie, chociaż przyznaję, że z pewnością warte swojej ceny :)
Dotarliśmy do Torengebouw, jednego z najstarszych drapaczy chmur w Europie. Ma całkiem ciekawą architekturę i 24 piętra :)
A potem postaraliśmy się zgubić w uliczkach starego miasta. Odkryliśmy uliczkę Vlaeykensgang, wiodącą jakby między wnętrzami kamieniczek. Obejrzeliśmy wąskie kamienice, ratusz, dotarliśmy do zamku Het Steen i jednej części Muzeum Morskiego. Oczywiście muzeum już zamykane, więc obiecaliśmy sobie, że obejrzymy je dokładnie innego dnia i powędrowaliśmy w stronę pieszego tunelu świętej Anny pod Skaldą.

Zabytkowe kamienice
Schody ruchome. Sint-Annatunnel został zbudowany w latach 1931-33 i ztego też okresu pochodzę te wyjątkowe, drewniane schody.
Tablica informacyjna tunelu
W zaułku budynku katedry…

Wejście do tunelu to cały budynek z wielgachną windą, do której da się upchnąć całe mnóstwo rowerzystów z ich rumakami, ludzi z wózkami czy zwykłych pieszych – tych jest chyba wcale nie tak dużo w porównaniu z resztą. Winda zjeżdża na ponad 30 metrów w dół. Jako alternatywa są przepięknie wykonane ruchome schody z drewnianymi poręczami, z platformą w połowie drogi w dół. Na platformie kłębi się tłum fotografów, każdy usiłuje wykonać zdjęcie życia, niektórzy tak się przejęli, że mają statywy, lampy i obwieszeni są sprzętem niczym niewielki chodzący sklepik fotograficzny.
Na dole wita nas ułożona z kolorowych kafelków informacja, że tunel ma długość 572 metry i kilka innych liczb. Dalej – porządnie oświetlony, wyłożony jasnymi kafelkami półokrągły tunel, którego końca nie widać. To niby ciut ponad pół kilometra, ale jakoś tak po przejściu 200-300 metrów już nam się nie chce. Ale idziemy dzielnie, wszak na drugim brzegu rzeki ma nas powitać piękny widok na centrum.
Na górę wyjeżdżamy też schodami, są takie same, tylko bez tłumu fotografów, widocznie nie chce im się zasuwać tych 572 metrów. Wychodzimy z budynku, docieramy do brzegu rzeki i zaczynamy podziwiać panoramę. Gdyby jeszcze było słońce, to byłoby fajnie, bo tak to jest szaroburo. Szara rzeka, szare budynki, wszystko szaro-płaskie… Wracamy. Tym razem na górę wyjeżdżamy windą i idziemy w wąskie uliczki poszukać obiadu. Przed jedną z knajp zaczepia nas naganiacz, jedzenie na talerzach gości wygląda atrakcyjnie, ceny w wystawionym menu też nie straszą, wchodzimy do środka, bo akurat zaczyna coś kropić. Przechodzimy obok obsługi, pchamy się na górę, bo lokal jest piętrowy, siadamy przy oknie i zaczynamy oczekiwanie na obsługę.
W międzyczasie jakiś mężczyzna zajmuje stolik obok, na górze dwa razy pojawia się dziewczę z obsługi, nie wiadomo po co, bo ani kart nie przynosi, ani o nic nie pyta, wchodzi i schodzi. Po kilku minutach nie wytrzymuję. Jeść się chce, ale jeśli początek obsługi tak wygląda, to potem może być tylko gorzej. Wychodzimy, znów przechodząc obok obsługi, nikt nas nie próbował zatrzymać.
Przewędrowaliśmy jeszcze kilka kroków, aż gdzieś w bocznej uliczce trafiliśmy na restaurację Mama’s Garden, która co prawda z ogrodem nie miała nic wspólnego, za to w menu miała mix grill for 2 person. Weszliśmy, kelnerka przyszła od razu, przyjęła zamówienie, przy stoliku obok siedzieli Polacy, powiedzieli do nas:
– Dzień dobry!… A z kelnerką też możecie rozmawiać po polsku…
Skoro tak, to już się nie krępowaliśmy. Jak to zwykle bywa przy takich okazjach, pytania, a co tu robicie, tak zwiedzać przyjechaliście?… Zawsze czuję się jakoś dziwnie, bo wszyscy przyjeżdżają do pracy, a ja wręcz przeciwnie…
Jedzonko dostaliśmy bardzo szybko, piwko też, w dodatku wszystko było smaczne i dużo. Naprawdę dużo. Nie daliśmy rady zjeść całości, aż żal było zostawiać, ale po prostu byliśmy bez szans i to mimo wściekłego już głodu. Całość kosztowała nas 30 EUR. Zdecydowanie będziemy miło wspominać to miejsce :)
Po obiedzie pospacerowaliśmy jeszcze uliczkami starego miasta i usiedliśmy w knajpce ukrytej w przejściu między kamieniczkami na piwku. Nadzieja, żeby spróbować wszystkich piw spaliła na panewce, bo mają tych piw chyba kilkaset, w dodatku dość mocnych, ale bardzo się staraliśmy :)
Wróciliśmy do domu na kolację, na którą znów była specjalność kuchni miejscowej :-)

Tu piliśmy piwko :)
Leffe, Jupiler i orzeszki :) Każde porządne piwo w Belgii należy pić z odpowiedniego, markowego pokala lub szklanki. Picie z niewłaściwego naczynia to grube faux pas ;)
Fuck off, we’re closed :)
Bruk Antwerpii. Miejsce praktycznie tylko dla tramwaju, rowerów i pieszych, a samochody przemykają tylko czasem za naprawdę pilną potrzebą ;) Po prostu centrum Antwerpii – czy w Polsce byłoby to możliwe?…

Poniedziałek przeznaczyliśmy na Brugię. Szliśmy sobie spokojnie szosą na przystanek autobusowy, kiedy nagle nasz autobus… nas po prostu minął!… Popatrzyliśmy na niego z oburzeniem i rzuciliśmy kilkoma niecenzuralnymi wyrazami, po czym doszliśmy do zakrętu i… zobaczyliśmy ów autobus, stojący karnie na przystanku. Hmmm?…
– Podbiec? – zapytał niepewnie Wilczy.
– No nie wiem… – odpowiedziałam równie niepewnie, po czym zerwaliśmy się do biegu. Dopadliśmy autobusu, wsiedliśmy, ewidentnie czekał na nas, bo po skasowaniu naszego biletu zamknął drzwi i jak gdyby nigdy nic ruszył dalej. Do tej pory nie mogę wyjść ze zdziwienia!…
Dzięki temu dotarliśmy na wcześniejszy pociąg, kupiliśmy bilety, okazało się, że powrotny do Brugii kosztuje 7,50 EUR od łebka, bo są wakacje i oni mają specjalne wakacyjne ceny. Rewelacja!…
W Brugii byliśmy właściwie o świcie, pewnie koło 10, najpierw poszliśmy na kawę z ciastkiem, a potem – przez informację turystyczną, gdzie kazali nam zapłacić za mapę – do miasta. Miasto nas urzekło od pierwszego kopa. Kanały obudowane domkami z czerwonej cegły, wszystko w klimacie gotyckim, przepięknie, faktycznie. Do tego wszędzie czekolada, po prostu wszędzie, sklepy z czekoladą atakowały nas z każdej strony, czekolada we wszystkich kształtach, nie wyłączając cycków i fallusów :)

Pierwszy kanał w Brugii, który ujrzeliśmy
Domki Brugii
Domki wyjątkowo białe, nie ceglaste
Tak wygląda wycieczka łodzią po kanałach. Po prawej, zabudowania browaru, którego potem długo nie mogliśmy znaleźć.
Koronkowe pocztówki!…
Ssst :)
Leffe to marka piwa
Gdzieś na ścianie

Po kanałach pływały całe stada ptactwa, w wodzie za to panoszyły się potężne rybska, no fauny było tam zatrzęsienie. Stoimy na jakimś mosteczku, gapimy się w wodę, taki widok zawsze jest jakiś hipnotyzujący.
– O, kaczki.
– Masz kamień?…
Wilczy popatrzył na mnie ze zrozumieniem, ale postanowił dyplomatycznie zmienić temat.
– O, tu jest chyba ryba… Ale u-boot…
– Rzuciłabym w nią czymś…
Wilczy mnie odciągnął, słusznie uważając, że zaraz zrobię międzynarodową aferę. No co ja poradzę w kwestii odruchów bezwarunkowych?… Polowanie, tak?…
Zdecydowaliśmy się na wycieczkę łodzią po kanałach, co było o tyle sprytne, że przewodnik opowiadał o mijanych atrakcjach, dzięki czemu mogliśmy potem je obejrzeć z lądu. Rozbroiły mnie wejścia do wody prosto z kamienic. Takie drzwi do kanału. Ciekawe, czy im się wlewa woda do środka, jak jest wyższy poziom wody?…

Czekolada!
Czekoladowe figurki
Czekoladowe zwierzątka…
Czekoladowe kaczuchy…
Czekoladowa… anatomia :)
Brusselse wafel
Kwak wygląda tak :)
Cambrinus – tu piliśmy i jedliśmy

Trzeba było spróbować ichniejszych gofrów, więc po powrocie na ląd zakotwiczyliśmy w pierwszym lepszym barze na Brusselse wafel, jeden z czekoladą, drugi z bitą śmietaną. Bardzo słodkie i sycące, chociaż ogólnie chyba nasze lepsze ;-p
Potem uparliśmy się, że zwiedzimy browar. Wszak być i nie widzieć to zgroza! No i tu nastąpił zonk, według mapy nie mogliśmy się zorientować, przewodnik na łodzi coś mówił, ale w którym to było miejscu?… Przespacerowaliśmy się połową starego miasta, ale w końcu trafiliśmy i zasiedliśmy przy złocistym napoju, czekając na swoją kolej. Wilczy, oglądając wystrój baru:
– Tu są miedziane płyty pod barem…
– No, możnaby nieźle zarobić na złomie.
– Turystyka praktyczna…
Polak potrafi?…
A potem poszliśmy trasą turystyczną przez zakamarki browaru, gdzie Wilczy słuchał przewodnika, a ja robiłam zdjęcia przepięknym, drewnianym skrzyneczkom na butelki. Na deser mieliśmy widok z wieży browaru na miasto oraz… kolejne jasne pełne w cenie biletu :)
Mało nam było wrażeń, więc przechodząc obok knajpki Cambrinus zapragnęliśmy kolejnego… Miał być przecież Kwak, piwo, które kwacze, prawda?… Dostaliśmy kartę, grubą niczym książka telefoniczna, z listą dostępnych piw. Było ich chyba ze 400… Zamówiliśmy Kwaka, który jest podawany w kuflu o kształcie klepsydry, umieszczonym w drewnianym stojaczku-rączce. Zamówiliśmy też obiad, bo był na niego najwyższy czas :) No i ten Kwak mnie wykończył, wyszłam z knajpy kompletnie pijana :) On ma blisko 10% alkoholu, weź tu człowieku wypij jedno piwko ;-p
Podrzemałam w pociągu do Antwerpii, a po wyjściu z dworca przeszliśmy się jeszcze chińską ulicą i karnie wróciliśmy do domu, obiecując sobie, że jutro śpimy do południa. W końcu mamy wakacje, tak?…

Kamieniczki nad kanałami
Wyjście prosto do wody
Browar. Nazywa się “De Halve Maan”, czyli “Półksiężyć”, jak zresztą widać :)
W browarze

Istotnie pospaliśmy ciut dłużej :) Po czym powędrowaliśmy do piekarni po chlebek oraz do sklepu po ciastka. A potem zajęliśmy się słodkim nicnierobieniem, czyli kawa z lodami, zdjęcia na trawniczku, wreszcie mogliśmy się wystawić na słońce…
Po uroczym lenistwie postanowiliśmy jeszcze pojechać do miasta mimo wszystko i spróbować zobaczyć chociaż kawałek Muzeum Morskiego, chociaż szanse mieliśmy niewielkie. Oczywiście najpierw uciekł nam autobus, a potem Wilczy zaprowadził mnie do dzielnicy czerwonych latarni…
Szliśmy do tego muzeum małymi uliczkami, zaglądając w różne bramy i odkrywając co ciekawsze budynki, czasem ja decydowałam, którędy pójdziemy, czasem on. No i akurat padło na niego. Wydawało się, że to muzeum jest już o krok od nas, Wilczy postanowił pójść tą konkretną uliczką, która miała nas doprowadzić wprost przed wejście do budynku. Nagle zatrzymał nas napis na ścianie narożnej: “Creative jobs” i strzałka w prawo, a obok: “Blow jobs” i strzałka w lewo. Trochę nas to zastanowiło, ale uznaliśmy, że to z pewnością akcja jakiejś agencji reklamowej i raźno wkroczyliśmy w uliczkę ze strzałką “Blow jobs”.
Uliczka była dość szeroka, ale nie na tyle, żeby nie widzieć, co się dzieje na wystawach. A na wystawach… manekiny się poruszały… Aż się przyjrzałam i okazało się, że te manekiny są żywe!!!… I prezentują nie bieliznę, a swoje własne, wątpliwe dość, wdzięki. Krok mi się sam przyspieszył, Wilczemu zresztą też, doszliśmy do końca uliczki i tylko sprawdziliśmy, którędy bliżej do cywilizacji!…
– Raz pozwoliłam Ci podjąć decyzję i od razu zaprowadziłeś mnie do kobiet lekkich obyczajów!… – wysyczałam do Wilczego, który wcale nie czuł się tym faktem zdruzgotany, wręcz przeciwnie, usiłował ukryć głupawy uśmieszek pod pozorem zmieszania. Aha ;-p
Gmach muzeum był oczywiście jeszcze dalej, ale udało nam się w końcu do niego trafić. Muzeum, rzecz jasna, już zamknięte, bo nie wiedzieć czemu jest czynne do 16, ale na dach można wjechać, czemu nie. Tylko najpierw trzeba obejść budynek dookoła, bo wejście jest nie od strony miasta, a od strony kanału… A potem objeżdża się budynek dookoła schodami ruchomymi z widokiem na cztery strony świata.
Na dachu okazało się, że wieje i w ogóle jakby coś się sączy z nieba. Obejrzeliśmy sobie porty, miasto i wszystko, co się dało, po czym zjechaliśmy i poszliśmy w miasto, ostatni raz rzucić okiem. I byłoby cudownie, gdyby nie to, że nagle nastąpiło oberwanie chmury. Schroniliśmy się w jakiejś bramie, ale w końcu musieliśmy dotrzeć do autobusu, więc nie było wyjścia – awaryjny parasol pożyczony od Magdy o tyle się przydał, że chronił nasze czubki głów, ale nogi wpadające w kałuże po kostki po pięciu krokach były całe mokre. Chroniąc się iluzorycznie, wbiegliśmy do metra i podjechaliśmy w okolice placu Roosevelta, gdzie wsiedliśmy w autobus i ociekając deszczem czekaliśmy na powrót do domu.
Jedziemy autobusem i podziwiamy ostatni raz widoki za oknem. Trącam Wilczego w ramię, bo jakiś zameczek stoi.
– Ty, patrz!
– Nie widziałem tego wcześniej.
– Bo nie było.
– Teraz urósł, po deszczu…
– Widziałam, jak się podnosił…
– Bo to zamek błyskawiczny!
W domu okazało się, że wszystko od pasa w dół jest kompletnie mokre i nic już na to nie poradzimy, pozostaje nam zwyczajnie to zignorować. Oraz pójść spać, bo samolot mamy o nieprzyzwoitej godzinie, która zmusi nas wszystkich do pobudki w środku nocy…

“Czwarta nad ranem…” Ale to już nie czas na sen, trochę po 6 mamy pociąg do Charleroi, trzeba się wbijać w mokre ciuchy i buty… Obrzydliwie zimne… Za to chyba już nie pada ;-p
Magda, ziewając, pożegnała nas i wróciła do łóżka, Daniel – biedak – odwiózł nas na dworzec, bardzo przyzwoity człowiek :D Bileciki kupiliśmy tylko na pociąg, pan w kasie uparł się, że tak będzie taniej, na autobus kupimy sobie na miejscu. Faktycznie, znów jechaliśmy na biletach wakacyjnych, 7,50 EUR od głowy :) A bilety na autobus na lotnisko kupiliśmy u kierowcy, jeden kosztował 3 EUR. Na lotnisku jeszcze przeszliśmy się po czekoladkach w strefie zabramkowej, ciesząc się z informacji na plakatach, że jedną torbę ze strefy można wnieść do samolotu bezpłatnie prócz bagażu podręcznego. Nie było nam to bardzo potrzebne, upchnęliśmy zakupy w plecakach, ale miło, że ktoś wreszcie zauważył, że to może się przydać, bo ktoś, kto wydał już i tak pieniądze w sklepie, niekoniecznie chce jeszcze płacić haracz liniom lotniczym za to, że zrobił zakupy na lotnisku…
Lot odbył się bez większych atrakcji, wylądowaliśmy we Wrocławiu chyba ciut przed czasem, przyjechała po nas Siostra z dzieckiem i wreszcie mieliśmy okazję poznać młode Kapitańciątko. Siedział w foteliku i nie narzekał, nawet się czasem uśmiechał tajemniczo, w ogóle się nie bał, a przecież siedziałam obok. Psuje się mój zły urok, czy co? ;-p
Siostra przewiozła nas po mieście, zrobiła zakupy u Harpa przed domem, po czym dała mi własnoręcznie zrobione kanapki i zostawiła przed dworcem, a Wilczego zabrała do domu nakarmić. Tymczasem ja usiłowałam się zorientować, z którego peronu będzie odjeżdżał mój pociąg, bo w związku z rewolucją na dworcu ciężko się było zorientować… Ale udało mi się wsiąść do pociągu właściwego i tak – podróż zaczęta gdzieś koło 5 rano – już przed 20.00 była zakończona…
Magda, dzięki za zaproszenie i za karmienie :) Daniel, dziękujemy za schronienie :) Siostro i Kapciu, dzięki za wikt i opierunek w przelocie :) No i hmmm… wszystkiego najlepszego :D

Wyszperane w sieci:
Antwerpia
Brugia
Brusselse wafel

(lipiec 2011 r.)

Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży?

Denis Diderot "Kubuś Fatalista i jego pan"

Najchętniej czytane