Roztocze

Wszystkie drogi prowadzą do Zamościa

Roztocze pojawiło się w planach NAGLE. Przyplątało się do mojej głowy, kiedy w straszliwych korkach i upale jechałam do Łodzi w sobotę, coby w niedzielę pojawić się na II Ogólnopolskim Zlocie Fanów Zespołu Sabaton (dla odmiany – w Zgierzu :D). I tak nieśmiało gdzieś tam przycupnęło pod czaszką, odzywając się w najdziwniejszych momentach i przypominając o swoim istnieniu. Myślę, że to przez Arkac ;p
Podróż do Łodzi mnie wykończyła i na nogi dopiero postawiło mnie wino oraz kebab, zlot był bardzo udany, chociaż dla mnie krótki, Wilczy się spakował, upchnął w moim aucie materac i namiot, i w nocy z niedzieli na poniedziałek przyjechaliśmy do Warszawy. Niektórzy to musieli w poniedziałek pracować ;p

Roztocze

Wyjazd był kompletnie spontaniczny, więc o Roztoczu wiedzieliśmy tylko tyle, że jest gdzieś poniżej Lublina. Nawet usiłowaliśmy znaleźć jakąś mapkę czy – o, szaleństwo! – przewodnik, ale wszystkie dostępne księgarnie stacjonarne wyśmiały nas ironicznym chichotem, więc ograniczyliśmy się tylko do sprawdzenia, że w Zwierzyńcu istnieje pole namiotowe. Jeszcze tylko Polish-Panzer-Battalionowy grill w Sulejówku i we wtorek z rana (czyli bliżej południa) ruszyliśmy na podbój okolic nieznanych.
Głód dopadł nas jakoś jeszcze przed wyjazdem z Warszawy. Pomyślałam ciepło o Cegielni, ale ona jest dopiero obok Ryk, jechać 100 km na głodno to nie ja, zatrzymaliśmy się więc jeszcze w Zakręcie i… poszliśmy do KFC. Wstyd się przyznać, wyprawę w smakowite rejony kraju rozpoczęliśmy od kurczaków z Kentucky ;p
– Bo wiesz – filozofowałam znad jakichś fragmentów mięsa zawiniętego w placek – jak zaczniemy od czegoś takiego, to potem już wszystko będzie lepsze…
Istotnie, rację miałam. Nie miałam za to pieniędzy, więc całą drogę do Lublina narzekałam na brak bankomatu, w końcu zmusiłam Wilczego do sprawdzenia, gdzie są bankomaty w tym pięknym mieście i tym sposobem trafiliśmy na Statoila pod zamkiem. Ze Statoila pojechaliśmy jeszcze na Neste, żeby się dotankować i już mogliśmy wyjechać na Wysokie, uroczą drogą numer 835, z samymi terenami zabudowanymi, aż się nudno zrobiło.
Ruszyliśmy z domu o 12.00. Punktualnie o 17.00 stanęłam przed bramą ośrodka Echo, gdzie mieliśmy plan przenocować. Ośrodek jest odsunięty od szosy o duży, żwirowy plac, wykorzystywany jako parking oraz miejsce na tymczasowe budki z bigosem (na przykład ;).
Pan z recepcji pozwolił nam się przejść po terenie, obejrzeć i wybrać sobie miejsce pod namiot. Zwiedziliśmy ładny domek z sanitariatami (no naprawdę przyzwoicie wszystko zorganizowane i tylko jeden kran nie działał), po drugiej stronie pola stała kuchnia z lodówką, kuchenką gazową, czajnikiem elektrycznym i naczyniami do korzystania bez dodatkowych opłat. Kuchnia połączona była z dużym, zadaszonym tarasem z miejscem do jedzenia. A obok było zadaszone miejsce na grilla :)
Najlepsza miejscówka, która została, była pomiędzy sanitariatami a… cmentarzem. Za płotem ośrodka mieści się cmentarz wojenny. Nie, nie wystraszyliśmy się, towarzystwo lekko przeterminowanych duchów nam nie przeszkadza, postawiliśmy namiot, postawiliśmy auto, poczuliśmy głód i ruszyliśmy do miasta. Pan z recepcji doskonale zrozumiał naszą potrzebę napełnienia żołądków, więc umówiliśmy się na rejestrowanie się po kolacji :)
Jak się okazało – trafiliśmy do części turystycznej. Przespacerowaliśmy się “deptakiem” nad jeziorkiem, na którym na wyspie stoi kościół św. Jana Nepomucena. Wygląda uroczo, odbija się w wodzie, akurat dookoła niego spacerowały siostry zakonne, wyszło mi fantastyczne zdjęcie :D Ale głód dał znać o sobie. Wybór mieliśmy skąpy… Knajpa “Młyn”, grill obok, dalej gofry i lody. Hmmm…
Zeszliśmy do grilla, przeczytaliśmy rozpiskę, po czym poprosiliśmy o wybrane mięska.
– Nie ma – usłyszeliśmy w odpowiedzi.

Pole namiotowe – z widokiem na cmentarz :)
Zwierzyniec – kościół na wyspie.
Staw Kościelny
Kościół na wyspie
Szum
Krasnobród wita turystów deszczem.
Psyche w Szczebrzeszynie :)
Gdzie my właściwie jesteśmy? I którędy idzie ten szlak?…

Aha. No to wróciliśmy na górę, do wnętrza knajpy “Młyn”, przeczytaliśmy karty i wybraliśmy specjały miejscowe. No, przynajmniej częściowo, Wilczego schabowy z pieczarkami może niekoniecznie ;) Ale żur z jajkiem i serem był bezbłędny, a mój pieróg biłgorajski okazał się być pieczoną kaszą gryczaną z serem i ziemniakami :) Do tego piwko i już nam się zrobiło lepiej. Nawet jakieś marne wifi tu mieli, co pozwoliło nam sprawdzić umiejscowienie informacji turystycznej. Dziś już raczej nieczynnej, ale jutro…;)
Po kolacji poszliśmy obejrzeć z bliska kościółek, akurat go zamykano, dwie panie rozgadały się na temat atrakcji trzeciomajowych, na które nas serdecznie zapraszały, bo ułani będą i w ogóle… Podziękowaliśmy uprzejmie, zrobiliśmy kilka zdjęć i poszliśmy dalej. Obok, przy ulicy Browarnej, stoją zabytkowe zabudowania byłego Zarządu Ordynacji, a na przedłużeniu – przy ulicy Plażowej – budynki do niedawna czynnego browaru :)
– Browar przy plażowej, plaża przy Browarnej – skomentował Wilczy. Wróciliśmy dookoła jeziorka do naszego obozowiska. Wieczór postanowiliśmy zakończyć prysznicem. W dzień była ciepła woda, a sanitariaty wyglądały uroczo, więc bez stresu poszłam pierwsza.
W ten sposób poznałam dyskotekę.
Otóż na całym Roztoczu wszystkie chyba toalety publiczne wyposażone są w światło na fotokomórkę. Zazwyczaj działa to normalnie i bez stresu… tutaj akurat fotokomórka była wyjątkowo kapryśna. Światło włączało się, jak pojawiał się ruch w okolicy wejścia do części z prysznicami. Jakieś 20 sekund później gasło (może to było nawet ze 40 sekund, nie wiem, ale dramatycznie krótko – był to czas wystarczający na wyjęcie z kosmetyczki szczoteczki do zębów, pasty i nałożenie pasty na szczoteczkę, zakręcenie tubki już musiało nastąpić w ciemnościach). W związku z tym rozłożyłam się na jednym z dwóch dostępnych wieszaczków (na 4 kabiny), wyciągnęłam żel pod prysznic, rozebrałam się i ostatni raz przebiegłam nago pod wejściem, żeby chociaż do kabiny prysznicowej wejść przy świetle. A potem to już był hardcore, woda poleciała jakaś taka zimnawa, namydliłam się z dala od mrozu, co i rusz wybiegając na środek przestrzeni wspólnej i machając rękami, aby zdobyć odrobinę światłości. Udało się cały prysznic załatwić dość szybko, chociaż szczękając zębami, a jak już kończyłam zabawę, do łazienki przyszły następne chętne i przez chwilę to one machały rękoma i włączały światło, dzięki czemu udało mi się wytrzeć i ubrać bez zbędnej gimnastyki.
Wilczy musiał mieć zimniejszą wodę, niż ja, bo głośniej narzekał po powrocie na temperaturę, niż na dyskotekę pod sufitem…;)
Jeśli chodzi o toalety, dość szybko obczaiłam, w której kabinie z sedesem należy się zamknąć, aby bez wychodzenia z niej ze spuszczonymi gaciami włączyć światło, które oczywiście w tej części sanitariatów zachowywało się dokładnie tak samo ;)
Co ciekawe, światło w kuchni było na zwykły włącznik i nie trzeba było tańczyć dookoła stołu, żeby mieć jasno ;)
Piwo, upchnięte w lodówce, szczelnie zawinięte w nieprzezroczystą siatę, aby nikt nam go nie podwędził, miło się schłodziło i można było zacząć wieczór. Tylko nie bardzo było gdzie usiąść, bo jak sieroty nie pomyśleliśmy o stołeczkach, a ławki miejscowej już nie było komu zabrać. Nie szkodzi, poszliśmy na ławeczki dookoła miejsca na ognisko. I tak siedząc w ciemnościach i coraz większym jednak chłodzie, sącząc piwko, pletliśmy jakieś bzdury, kiedy nagle pojawiła się obok nas taczka pełna drewna i dwóch młodych ludzi… którzy przyszli tu rozpalić ognisko!… Po wymianie podstawowych uprzejmości doszliśmy do:
– Dołączycie do naszego ogniska?
– Dołączycie swoje ognisko do nas?…
I tak poznaliśmy dwie pary. Przyjechali z Krakowa na majówkę z rowerami, namioty rozbili niedaleko naszego i właśnie szykowali kiełbaski na ognisko. Później do ogniska dosiedli się jeszcze sakwiarze, podróżujący rowerami z Przemyśla z zamiarem dojechania do Suwałk. Kibicowaliśmy, ciekawi jesteśmy, czy się im udało ;)
Chłód przyszedł, pożałowałam, że nie mam już nic więcej do ubrania i że wzięłam tylko dwa cienkie koce, i w końcu wyniosłam się do namiotu, ciągnąc za sobą Wilczego. No dobra, piwo się skończyło ;)

Co na Roztoczu jest ciekawego?

Oczywiście Zamość!
Miasto jest nazywane Padwą Północy albo perłą polskiego renesansu, jego stare miasto jest wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Rynek z ratuszem są niewiarygodnie piękne, a o dawnej funkcji twierdzy przypominają mury miejskie z bramami i bastionami. Jest też podziemna trasa turystyczna i dawna dzielnica żydowska. Wszystko zupełnie nieźle utrzymane :)

Roztoczański Park Narodowy
Od czasów Ordynacji Zamojskiej istnieją tradycje ochrony przyrody na tym terenie. Stworzono wówczas Zwierzyniec, w którym trzymano jelenie, dziki, wilki, rysie, żbiki i tarpany. Dziś na terenie parku poprowadzono kilka ścieżek poznawczych i szlaków turystycznych, także rowerowych. Można też przepłynąć się po Wieprzu kajakiem :)

Krasnobród
Uzdrowisko z licznymi obiektami sakralnymi. Do najciekawszych można zaliczyć Kaplicę na Wodzie oraz kapliczkę św. Rocha w rezerwacie leśnym.

Józefów
Najlepiej na Roztoczu zachowany kirkut, synagoga, kamieniołomy, wieża widokowa.

Rezerwat Szum

Zwierzyniec
Niegdyś wiejska rezydencja Zamojskich i siedziba zarządu Ordynacji Zamojskiej, dziś stolica Roztoczańskiego Parku Narodowego. Warto zobaczyć kościół św. Jana Nepomucena wybudowany na wyspie. Poza tym interesujące są budynki ordynacji oraz browaru :)

Szczebrzeszyn
“W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie i Szczebrzeszyn z tego słynie”, dlatego zdecydowanie należy zobaczyć pomnik najsłynniejszego chrząszcza :)

Noc była chłodna. Owinęłam się w Wilczego i nie pozwalałam mu uciekać na bok materaca i jakoś przetrwałam do rana. Pobudkę o 8 rano urządziło nam słońce, nagle okazało się, że nie ma czym oddychać, że trzeba się NATYCHMIAST wyplątać ze śpiworów i najlepiej wypełznąć z materacem na zewnątrz. A jeszcze przed chwilą było tak zimno…;p
Upał wyrzucił nas z namiotu w końcu, ogarnęliśmy się co nieco i powędrowaliśmy do kuchni na śniadanie. Kanapki i herbatka dobrze nam zrobiły, Wilczy zjadł swoją bułę i połowę mojej, po czym stwierdził, że my przecież tak mało na śniadania jadamy… Generalnie tak, ale w domu!… W plenerze to jakoś zawsze idzie tego więcej ;p
Ustaliliśmy mniej więcej plan działania na dziś i ruszyliśmy w stronę informacji turystycznej. O dziwo – była otwarta!… Pozytywne zaskoczenie, bo częściej się spotykaliśmy z zamkniętymi informacjami turystycznymi niż z otwartymi. Weszliśmy do środka i poprosiliśmy o mapę regionu. Razem z mapą nakradliśmy małych wizytówek różnych interesujących miejsc, zapytałam jeszcze o kajaki i ruszyliśmy przed siebie. Trasą opracowaną pośpiesznie i bez zastanowienia, czyli najpierw do Rezerwatu Szum, a potem gdzieś dalej :)
Po lewej stronie szosy, zaraz za zakrętem i na zjeździe z górki, znajduje się minimalistyczny parking na kilka samochodów. Stąd idzie się do rezerwatu chwil kilka, trafia się na jezioro i tamę oraz dalej na dróżkę wśród lasów i pól. Zrobiło się gorąco. Powietrze stało, muchy brzęczały, las żył tysiącem owadów, a gdzie te szumy?!?… Gdzieś daleko, daleko w dole, czasem nawet było je słychać, ale my na górze na skarpie, one w dole za zaroślami, bez szans. Nie podobało mi się to nic a nic!…
Doszliśmy w pewnym momencie do mosteczka przez rzekę Szum, można było wsadzić spuchnięte od upału członki do lodowatej wody potoku i nabrać sił na dalszą wędrówkę po lesie. Obeszliśmy rezerwat do końca i wreszcie trafiliśmy na tę właściwą ścieżkę, czyli wzdłuż potoku. Teraz było miło i przyjemnie, robali co prawda tyle samo, ale za to woda bliżej :) Faktycznie, rzekę co i rusz przecinały progi, czasem zwalone gałęzie, drobne wodospady… a na drzewach – albo umajone kapliczki, albo budki dla ptaków :)
Jak wróciliśmy do samochodu, to zrobiła się nagle 13, więc czas na obiad. Tuż obok było Górecko Kościelne z restauracją, więc niewiele myśląc zaparkowaliśmy przed nią i Wilczy zamówił obiad. Posililiśmy się porządnie jakimiś zwłokami kurczaczymi i ruszyliśmy dalej. Po angielsku zwiedziliśmy Józefów – wiadomo, że coś tu miało być, ale gdzie i co, to już jakoś mniej wiadomo… Mijając ładnie pomalowane, kolorowe kapliczki (i niezłą ulewę) dojechaliśmy do Krasnobrodu, gdzie chcieliśmy zobaczyć Kaplicę na Wodzie. Tu udało nam się trafić bez pudła. Kaplica to tak naprawdę dwie kapliczki, zbudowane na jednym tarasie nad źródłem strumienia, pokryte też jednym dachem. Woda ma moc uzdrawiającą, a dookoła na łące stoją stacje drogi krzyżowej.
W końcu dojechaliśmy do Szczebrzeszyna, żeby znaleźć i uwiecznić pomnik świerszcza. Znaleźliśmy jeszcze sklep spożywczy z piwem i mogliśmy wrócić do Zwierzyńca. Początkowo męczący upał, potem ulewa, która ochłodziła trochę powietrze – to był męczący dzień, jeśli chodzi o aurę…
Wieczór spędziliśmy częściowo w kuchni, częściowo pod prysznicem, starając się go wziąć jeszcze za widoku ;) Zjedliśmy kolację, posiedzieliśmy chwilę przy komputerze, posłuchaliśmy, gdzie, kto, co gra i śpiewa. Gdzieś leciało “dzieci wesoło wybiegły ze szkoły…”. Pani, siedząca przy stoliku obok, skomentowała:
– O, znowu szanty śpiewają
Pilnowaliśmy się mocno, żeby nie rechotwać się głośno ;) Po czym grzecznie wypiliśmy resztkę piwa i poszliśmy spać.

W zagrodzie Guciów.
W zagrodzie Guciów.
W zagrodzie Guciów.
Oranżada!

W nocy padało. Na szczęście do rana wszystko wyschło i znów upał wyrzucił mnie ze śpiwora na zewnątrz. Doszliśmy do siebie, poranny prysznic, śniadanko z reszty zapasów, namiot spakowany, w drogę.

Tym razem pojechaliśmy najpierw do Zagrody Guciów. Byłam przekonana, że to działa w ten sposób, że istnieją jacyś Guciowie, którzy mają swoją zagrodę… O ironio!…;))) Guciów to miejscowość, w której stoi zabytkowa zagroda, obok niej knajpa, po przeciwnej stronie – parking, a wszystko okraszone stoiskami z możliwością zakupów: kiełbasy swojskiej, chleba, miodu i innych specjałów własnej produkcji. Zagrodę zatem obejrzeliśmy, włażąc we wszystkie kąty i słuchając częściowo przewodników, którzy opowiadali, o co cho. Obejrzeliśmy wyroby rękodzieła (głównie jakieś makatki, obrazki, biżuterię) i… powędrowaliśmy do knajpy. Zamówiliśmy żur (ten z jajkiem, kiełbasą i serem!…) i oranżadę. W butelkach z poprzedniej epoki – z zamykaniem! :) Posileni, po zakupach (swojska kiełbasa, mniam!) ruszyliśmy w stronę Zamościa.
– Znów przejeżdżamy nad jakimś strumyczkiem. Zauważyłeś? Tu jest mnóstwo takich dziesięciocentymetrowców…
– O, teraz przejechaliśmy nad aż jakimiś dwudziestoma centymetrami…
– A jak coś ma więcej niż 20 cm to jest to Wieprz!…
– Łiiii!…
Nie dość, że ciągle mostki nad nitkami wody, to jeszcze co i rusz drogowskazy prowadzące do Zamościa.
– Wszystkie drogi prowadzą do Zamościa – stwierdziliśmy razem.
Widoki przepiękne, górki, dolinki, kwitnące pola, sady, kolorowo.
– …gdzie rumieńskim panieńcem… – zaczął Wilczy, ale nie dokończył, bo oboje wybuchnęliśmy śmiechem.

Zamość i słynny ratusz
Zamość przed burzą
Zamość – mury miejskie
Koktail z kiwi, pycha!

W Zamościu znaleźliśmy wielki parking całkiem niedaleko tych wszystkich architektonicznych atrakcji, czyli obok Starej Bramy Lwowskiej. Było gorąco i zdecydowanie aura sprawiała groźne wrażenie, ale nie przejęliśmy się tym za bardzo i pomaszerowaliśmy na stare miasto. Najpierw obeszliśmy jego południową część, potem rynek w kółko, pogapiliśmy się conieco na słynny ratusz, zrobiłam mu kilka krzywych zdjęć, mamrocząc inwektywy, że mi się w kadrze nie mieści, w końcu trafiliśmy do informacji turystycznej. Chyba mieli jakiś remont ;) Zgarnęliśmy stamtąd trochę makulatury. Poczytaliśmy ogłoszenia. Wynikało z nich jasno, że większość atrakcji jest zamknięta z powodu, że nieczynna. Albo remont. Albo czwartek popołudniu. Albo inwazja mrówek… No dobrze, czasu i tak nie mamy zbyt wiele, więc przeszliśmy się jeszcze kawałek i nagle stanęłam w miejscu, w którym przeżyłam deja vu i znalazłam się w Barcelonie, w dzielnicy Barceloneta. Widziałam rząd kamienic, a w tle – morze… Nie, to niebo… A tak by tam pasowało morze!…
Wróciliśmy na rynek i usiedliśmy w jednej z knajpek na coś do picia i lody. Dostałam absolutnie pięknego drinka z kiwi :) Przy okazji przejrzeliśmy papiery z informacji turystycznej i nagle odkryliśmy mnóstwo interesujących miejsc na Roztoczu, o których nie mieliśmy pojęcia… No cóż, ewidentnie trzeba będzie przyjechać tu jeszcze raz, tym razem na dłużej i może jednak z rowerami :)
Potem poszliśmy jeszcze na nadszańce bastionu VII, pogapiliśmy się na łąki i po krótkim spacerze wróciliśmy do auta, bo na horyzoncie pojawiły się takie czarne chmury… Kierunek – dom.
No dobrze, jedziemy. Po drodze widzę tablicę informacyjną: “838 CYCÓW”.
– O, raj dla faceta – komentuję.
Trasę numer 17 przed Lublinem ostro remontują, w związku z czym dostępna jest jedna nitka szosy, w dodatku pełna wybojów, a obok – fragmentarycznie zdarty asfalt, czasem jakieś wykopki.
– Wielkie nic na całej długości – uznałam, mieszcząc się między słupkami i pilnując, gdzie jest ten zyzgzak z powrotem na mój kawałek drogi. Zygzaków było więcej, a tym skręcającym w lewo z przeciwka to współczuję, bo pewnie stoją tam do tej pory…
Obiecaliśmy sobie kiedyś, że zajedziemy do Cegielni, która jest przed Rykami jadąc z Warszawy w stronę Lublina, ale nigdy się nie składało, bo albo się spieszyliśmy, albo byliśmy najedzeni, a knajpę sprawdzać trzeba z niecałkiem pełnym żołądkiem. Teraz była odpowiednia chwila, więc zajechaliśmy. Niegdyś prawdziwa cegielnia, teraz przerobiona na restaurację, od dawna karmi podróżnych. Słyszałam opinię, że nieźle. Najpierw okazało się, że zamówić trzeba przy barze (i od razu zapłacić), dostawało się numerek, zajmowało się stolik i czekało. Nawet niezbyt długo, ale zdążyłam się znudzić gapieniem się w inne talerze. Wilczy w pewnym momencie rzucił:
– Poproszę mojego schabowego.
I w tej chwili zza rogu wyszła pani z naszymi daniami.
– Ej, masz tu jakieś znajomości?!?…
Jedzenie było nawet smaczne, chociaż bez rewelacji – ot, schabowy. No i najedzeni mogliśmy spokojnie pojechać do domu.
W istocie Roztocze jest piękne. Jeszcze miejscami dzikie, z atrakcyjnym ukształtowaniem terenu, z urokliwymi wioskami, z sympatycznymi miasteczkami i z czynnymi informacjami turystycznymi. Nie było tam bardzo tłumnie, dzięki czemu było przyjemnie, sądzę, że w sezonie może być gorzej. Dla rowerzystów nieleniuchów pewnie przyjemna sprawa, dla leniuchów gorzej, bo same pagórki. Ale wierzę, że jeszcze tam wrócimy! :)

Wyszperane w Sieci:
Ośrodek Echo – tu mieszkaliśmy
Roztoczański Park Narodowy
Zagroda Guciów
Zamość
Krasnobród

(maj 2012 r.)

Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży?

Denis Diderot "Kubuś Fatalista i jego pan"

Najchętniej czytane