Strona głównaPodróżeCity breakWyprawa po przyprawy, Chania, Kreta

Wyprawa po przyprawy, Chania, Kreta

Bo przyprawy się skończyły…

W mojej kuchni niepodzielnie panuje grecka przyprawa do gyrosa. Dodaję ją do wszystkiego i żyć bez niej nie mogę, zatem jak ujrzałam w szufladzie z przyprawami dno, przeraziłam się niezmiernie. Wizja przetrwania remontu bez ulubionego jedzenia była wizją koszmarną, zatem natychmiast zmusiłam Wilczego do grzebania po internecie w poszukiwaniu tanich lotów (albo teleportu) na Kretę.
Wilczy się sprawił (jak zwykle), zaczął od noclegu, potem do noclegu dopasował transport i w ten sposób późnym wieczorem w Boże Ciało opuściliśmy mieszkanie i udaliśmy się do centrum miasta na kolację. Dobrze jest zacząć podróż od czegoś ciepłego :)

IMG_8402

Zobacz galerię

W planach była pizza w Aioli Cantine Bar Cafe Deli polecana przez Tasteaway. Aioli na Świętokrzyskiej widać było z daleka, głośny, chaotyczny klub, niemający nic wspólnego z restauracją, której się spodziewałam po opisie na stronie. Stoliki na zewnątrz pełne młodych ludzi, wszędzie pełno alkoholu i papierosów, wnętrze zapełnione, wolne miejsca jedynie przy barowych stołkach. Z pewnym wahaniem usiedliśmy przy wolnym stoliku na dworze, rozejrzeliśmy się dookoła i zrezygnowaliśmy. To nie było miejsce na spokojne zjedzenie kolacji. Być może jedzenie mają pyszne, ale ja już jestem za stara na warunki studenckie, szczególnie, jeśli mam w planach całonocną podróż…
Wróciliśmy zatem do kebaba na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej i powędrowaliśmy z żarciem w łapkach na południe. W okolicach Złotej zorientowałam się, że coś jest nie halo… No tak – sos z kebaba postanowił zakotwiczyć na moich spodniach. Spodnie czarne, sos biały, zestawienie idealne :)
Po wstępnym wyczyszczeniu psychusia powędrowaliśmy dalej, szukając ewentualnie jakiegoś miejsca na herbatkę. Niestety, miasto jest czynne do 23.00, więc nad aleją Armii Ludowej skapitulowaliśmy, wsiedliśmy w tramwaj i dojechaliśmy do Metra Wilanowska, gdzie bez żadnego problemu nabyliśmy herbatę w budce z kebabem. Można? Można! :)
Przystanek Polskiego Busa. Kilka autobusów odjeżdża w niedużym odstępie czasu, stąd na przystanku sporo osób z bagażami. Podjechał nasz autobus do Katowic (jakaś skrócona wiedeńska linia), zapakowaliśmy się do środka i niedługo potem zapadliśmy w nierówny sen. Przerywany światłami lamp albo Częstochową. W Katowicach obudziliśmy się niedługo przed przystankiem i natychmiast zmartwieliśmy: na zewnątrz nie tylko było mokro. Na zewnątrz padało całkiem konkretnie! Pal sześć, że zmoknie ludzik (zakłada się kaptur i do przodu), ale nienawidzę serdecznie chodzenia w mokrych butach… A na to się właśnie zanosiło.
Dworzec autobusowy, na który zajeżdża Polski Bus w Katowicach, jest dość dramatyczny, chociaż ma toaletę, co jest akurat sporym – i chyba jedynym – plusem. Toaleta mianowicie jest oddzielnym budyneczkiem z daszkiem. Pod ten daszek jakoś się dotelepaliśmy, omijając co większe kałuże i utknęliśmy tam całkiem.
– To co robimy? – zapytało jedno z nas bardzo inteligentnie.
– Nie wiem – odpowiedziało drugie, równie inteligentnie.
Wygrzebałam z kieszeni telefon i włączyłam GPS-a, szukając nas i dworca kolejowego, na który mieliśmy się dostać. Niby niedaleko. Na piechotę kilka minut drogi. O 5 rano taki spacer mógłby być nawet całkiem przyjemny. Ale niekoniecznie w deszczu…
Przed dworcem, naprzeciwko nas, stały ze trzy taksówki. Mafia ani chybi. Patrzyliśmy na nie z coraz większym, acz skrywanym zainteresowaniem.
– Za ile damy się zawieźć?
– A bo ja wiem… za 20 zł?
– A ile masz?
– No właśnie mam dwudziestkę.
– Dobra, ale więcej nie.
Pan z mafii strzelił dwudziestką. Ochoczo wsiedliśmy do zaparowanego wnętrza auta. Po drodze, która prowadziła bardzo naokoło, dowiedzieliśmy się całej historii życia naszego kierowcy oraz tego, że ten nowy dworzec to jest granda i ktoś za to odpowie. A poza tym to przecież pan może nas zawieźć na lotnisko (nienawidzę wścibskich pytań: a dokąd to się państwo wybierają?). Jedynie za stówkę. Tyle że nas busem wyniosło taniej, nawet z tą taksówką po drodze…
Na dworcu najpierw utknęliśmy. Hala dworcowa była wielkości Zachodniego w Warszawie, schody w dół na perony, jeden kiosk i koniec.
– Yyy, i to jest cały dworzec? – spytał Wilczy z powątpiewaniem. Po czym zeszliśmy po schodach i przeszliśmy pod peronami do hali właściwej, gdzie od razu zrobiło się przytulniej, bo okazało się, że jest kawa, jest toaleta i w ogóle wielki świat. Toaletę zwiedziłam w pierwszej kolejności. W wejściu stoi automat na pieniążka, w środku gania pani ze szczotą i szmatą, są wielkie lustra, są tajemnicze krany na fotokomórkę i w ogóle niemal wygląda to jak przytulny pokój, a nie dworcowy kibel. No po prostu klasa! Wygódki właściwe są przestronne i wygodne, jest gdzie powiesić albo położyć torbę, są kolorowe malunki na drzwiach i sympatyczna muzyka do taktu. Żeby wszystkie publiczne toalety tak wyglądały!…
No ale nie mogłam tam spędzić reszty dnia, wyszłam wreszcie i zrobiliśmy obchód hali. Kilka kawiarni, w tym Starbucks, na drugim końcu McDonald’s, pośrodku gdzieś upchniętych kilka kas, na drugim długim boku – sklepiki z jedzeniem i różnościami. Wybór padł na McDonald’sa, podeszliśmy do kasy i zaczęliśmy mówić naraz:
– Dwie herbaty.
– Duże czy małe?
– A jakie to są duże? – zapytaliśmy znów chórkiem.
Pani objaśniła, na co dostała chóralną odpowiedź:
– Małe!
W tym momencie Wilczy nie wytrzymał:
– Dobra, to może ty mów…
Z herbatką ustabilizowaliśmy się w kąciku z widokiem na kawałek hali, pożarliśmy prowiant i poszliśmy precz. Czyli poszwendać się po hali i zastanowić, coby tu dalej robić. Z zewnątrz ludzie wchodzili cały czas mokrzy. Uznaliśmy, że kawa i ciastko dobrze nam zrobią, więc rozpoczęliśmy żmudny proces wybierania kawiarni, łakomym wzrokiem patrząc na buły, których dostawa do sklepiku właśnie trwała. Wybraliśmy Starbucksa ze względu na miękkie siedzenia oraz promocję kawy z muffinką. Pani zapytała o nasze imiona, żeby je zapisać na kubkach. Potem Wilczy skomentował:
– Trzeba było powiedzieć, że nazywamy się Hans i Helga.
– Dobrze, Hans, następnym razem tak właśnie powiem…
I przepadło, od tego momentu zwracaliśmy się do siebie per Hans albo Helga :)
Wreszcie nadszedł czas na kolejny etap naszej podróży: Matuszek Bus na lotnisko w Pyrzowicach. Przystanek zlokalizowaliśmy bezbłędnie, wcisnęliśmy się w dwa miejsca za kierowcą i… zasnęliśmy :)
Kontrola bezpieczeństwa na lotnisku przebiegła dość dokładnie, acz dłużyła się nieco. Połowa ludzi piszczała w bramkach i trzeba ich było obmacywać. Połowa przejeżdżających plecaków była sprawdzana dodatkowo. Płyny były dokładnie oglądane. Powtórne pakowanie plecaków nie trwało wiekami tylko dlatego, że te plecaki mieliśmy w połowie puste – wszak miejsce na przyprawy musi być :)
– Zobacz – powiedziałam do Wilczego zaraz potem. – Przeszłam przez bramkę ze skórkami od bananów!…
– A ja z bananami…
– Dawaj, trzeba je zjeść czym prędzej, przecież nie będziemy ich wieźć do Grecji!…
W samolocie zajęliśmy wcześniej upatrzone pozycje, rozsiedliśmy się, umościliśmy się i wtedy się okazało, że pas bezpieczeństwa na fotelu Wilczego jest popsuty. Usiłował go naprawić, kiedy tę czynność przerwał mu kapitan.
– Niestety, postoimy sobie w samolocie czas jakiś, pewnie około godziny, bo nie ma wolnego miejsca w powietrzu i nie możemy teraz lecieć…
– Jak to nie ma miejsca? – zaperzyłam się. – To co, przecież oni mają zaplanowany ten lot, to jak to tak?!?…
– Oby tylko godzinę – stwierdził niezrażony Wilczy i wrócił do naprawiania pasa.
– Wakacje mi skracają!… Lećmy już – marudziłam. – Godzina krócej pobytu w Grecji!… I w ogóle zostaw to!… Pamiętasz, co się ostatnio stało, jak naprawiałeś windę w mojej pracy? Serwis przyjechał już po tygodniu!…
Uparł się. Usiłował mi wytłumaczyć, o co mu chodzi, jednocześnie coś podważając swoimi kluczami.
– Zobaczysz, te klucze ci się połamią i potem nie dostaniesz się do domu. Zobaczysz. I będziesz tak stał przed drzwiami i nie wiadomo na co czekał…
– Mogłabyś to tu wsadzić? – przerwał mi i podał mi klucz. – O tym końcem, tutaj, jak tylko uda mi się podważyć, to go tu wsuń, dobra?…
Co miałam robić? Wsunęłam. Ucieszył się, pomajstrował, zreperował, zapiął, rozpiął i…
– Cholera, to nie działa!… Znów się popsuło… Jeszcze raz!…
Po kilku kolejnych nieudanych próbach odpuścił sobie wreszcie i można by się było zdrzemnąć, gdyby nie to, że nagle zaśpiewał mi tuż przy twarzy:
– Mana mana!

No i się zaczęło. Jak tu spać, jak Mahna Mahnam?…
Uratowało mnie to, że kapitan stwierdził, że już – możemy lecieć. Mijała godzina od naszego planowego startu.
– Nadrobi to? – zapytałam z nadzieją Wilczego, który wie wszystko.
– Nieee… – pokręcił głową kompletnie nieprzejęty. – Ze dwadzieścia minut to by nadrobił, ale godziny to nie da rady.
Wystartowaliśmy i udało mi się nawet trochę przespać, ale przypłaciłam to bólem karku oczywiście. Oraz suchością ogólną. W ramach nawilżania wzięliśmy puszkę Pepsi za całe 2,5 EUR.
– Szybciej – popędzałam pilota. – Tam już na mnie czeka talerz owoców morza!…
– E, jeszcze nie wstawili. Dopiero zaczyna się krzątanina.
Samolot skręcił.
– Zamachaliśmy skrzydłami – oznajmił Wilczy.
Potem oczywiście gapiliśmy się na linię brzegową, odkryliśmy Ateny i Lavrion, a potem to już było podejście w Chani. Samolot skręcił i wylądował.
– Jak to? Tak w ogóle bez podejścia? – zbulwersował się Wilczy.
– Jak bez podejścia? No podszedł przecież?
– Ale tak krótko!… On powinien długo lecieć prosto najpierw!…
– A po co? Źle było?
– Bo tak się robi!… Musiało mu się naprawdę spieszyć…
Musieliśmy się wylegitymować paszportami, żeby wyjść ze strefy zamkniętej. Natychmiast powędrowaliśmy w stronę autobusów. Nabyliśmy w budce bilety za 2,3 EUR i stanęliśmy w cieniu przy naszym autobusie. Dookoła: palmy. Słońce. Ciepło. Przyjemnie…
– Jakoś tu tak szaro, w ogóle nie ma zieleni – zaczęło się narzekanie Polaków.
– Teraz to tu JEST zieleń – skomentował półgębkiem Wilczy.

Do Chani jechaliśmy jakimś objazdem, krążyliśmy dookoła, potem staliśmy w korku, potem gapiliśmy się na brzeg morza, potem przejechaliśmy obok świętego marketu, który powitaliśmy zachwyconymi westchnieniami. W końcu wysiedliśmy i powędrowaliśmy w stronę portu, do naszego hotelu. Po drodze – fast foody z gyrosem, przyprawy, bazar i deptak. Mnóstwo motorków, chaos, gorąco, słońce, super :) Port, morze!… Tędy płynęliśmy!… O, jest nasz hotel. Tylko gdzie jest wejście?!?…
Miotaliśmy się przed budynkami w porcie, między jedną knajpą a drugą, szukając wejścia do Erato, którego szyld widzieliśmy tam na górze. W końcu pomógł nam jakiś pan z knajpki, tłumacząc, że musimy iść naokoło, do drugiej ulicy i od tyłu jest wejście. Proszę bardzo – poszliśmy zatem, trafiliśmy i nawet obsługa była (jest tylko w określonych godzinach), więc do pokoju dostaliśmy się od razu. Na szczęście pokój był na pierwszym piętrze, od strony portu to już chyba trzecie :)
Pokój był malutki. Mieściło się w nim dwuosobowe łóżko, skrzypiąca szafa, jedno krzesło, nocny stolik i stara maszyna do szycia przerobiona na stolik. W szufladkach jeszcze leżały jakieś nici i inne akcesoria ;) Z pokoju była wydzielona łazieneczka z prysznicem, wiodły do niej dwa schodki, ciepła woda była po dłuższym oczekiwaniu, ale była. Natomiast w pokoju nie było okna. Za okno robiły przeszklone drzwi, usytuowane dokładnie naprzeciwko drzwi na taras, także przeszklonych, zatem jakiś fragment światła dziennego do pokoju wpadał. Aneks kuchenny to butla gazowa z rondelkiem, dwa rodzaje herbaty, jakieś kubki i sztućce, poustawiane na Red Bullowej lodóweczce. Spodziewaliśmy się czegoś więcej…;) Na szczęście i tak zamierzaliśmy tu tylko spać, więc nam to nie przeszkadzało, natomiast faktem jest, że pokój był bardzo lowcostowy. W dodatku na stronie hotelu w booking.com nie ma zdjęć tego pokoju wcale :)
Nie ma też informacji, że pani wita gości niedużą flaszeczką własnoręcznie robionej nalewki i dwoma kieliszkami ;)
No i jest taras… Taras jest super! Wychodzi na stary port, widać z niego także latarnię na końcu falochronu. Nic tylko usiąść przy stoliku, sączyć raki i leniwie spędzać czas :) Ale nie, to nie my. My zainstalowaliśmy się w pokoju, zapakowaliśmy aparat na siebie i poszliśmy w miasto!
Pierwsze kroki skierowaliśmy przez cały ten bazarowy miszmasz w kierunku hali targowej. Pamiętni wizyty sprzed pięciu lat, chcemy już oglądać te wszystkie świeżutkie ośmiornice i inne potwory z głębin, a hala jest najlepszym ku temu miejscem :) Po obejrzeniu całej masy odnóży, pewnej ilości płetw, obejrzani przez krewetki i ich sprzedawców, po obadaniu cen przypraw i rzuceniu okiem na sery postanowiliśmy jednak coś zjeść. Nasze nosy, drażnione zapachami, ciągnęły nas w kierunku umiejscowionych w hali barów. Gapiąc się na wystawki ustabilizowaliśmy się w jednej z knajpek i zamówiliśmy – no oczywiście! – talerz owoców morza, talerz wynalazków, zupę rybną i dwa Mythosy :) Od razu zrobiło nam się lepiej. Zupa przyszła z wielkimi kawałami ryby w środku, bardzo smaczna i bardzo sycąca. Reszta też była spora i interesująca. Wilczemu średnio wchodziły malutkie sardyneczki usmażone w całości, ja nie miałam z nimi problemów, miejscowy kot także był zadowolony :) Zdałam sobie sprawę, że brakowało mi tych wpatrzonych we mnie wielkich oczu i miękkiego futra przy posiłku ;)
Syci i szczęśliwi wypełzliśmy z hali, ustalając, że wrócimy tu jutro po zakupy. I poszliśmy w miasto! Wilczego zachwycały uliczki z widokiem na góry, mnie wszechobecny chaos i całe mnóstwo budek z jedzeniem. Zatrzymaliśmy się na jakimś placyku i szybko z przerażeniem przesunęliśmy się w bok – stanęliśmy idealnie pod liniami, na których siedziało stado ptaków. Niebezpieczne miejsce ;)
W końcu dotarliśmy do portu i natychmiast zaczęliśmy szukać miejsca na nabrzeżu, w którym cumowaliśmy 5 lat temu. Nie mogliśmy się zdecydować, tu, czy kawałek dalej? Tu stoi ławeczka, na ławeczce wtedy siedzieli ci goście od egzaminu… ale knajpa? Tej knajpy to tu chyba nie było?…
– Musimy film obejrzeć! – zadecydował Wilczy.
Zgodziłam się entuzjastycznie i obejrzałabym go nawet zaraz, ale niestety żadne z nas nie dysponowało ani filmem, ani czymś, na czym można by go odtworzyć. Poszliśmy zatem dalej, przyglądając się pracy rybaków, gmerających w kilometrach siatek, zwanych siecią. Potem zafascynował nas stateczek służący niechybnie do przewozu turystów. Przez długi czas nie wiadomo było, co załoga właściwie chce zrobić – wyglądali tak, jakby się chcieli przestawić, przesunąć, odpłynąć… ale miotali się tylko po pokładzie zupełnie nieproduktywnie. W końcu się opanowali i przeszli w stan grecki: zatrzymali się w najwygodniejszych pozycjach i zamarli. Pracował tylko jeden, który buchtował cumę, reszta nieruchomo gapiła się przed siebie, na nabrzeże. My – z nabrzeża – gapiliśmy się na nich.
– Może im pomóc?
– Taaa… sami nie wiedzą, co robią…
– Przestawimy tę łajbę?
– Albo pojedziemy nią na wycieczkę?
Znudziło nam się patrzenie na ich nicnierobienie i poszliśmy sobie z powrotem w stronę portu weneckiego. Postanowiliśmy sami ponicnierobić, ale w lepszych okolicznościach przyrody, zatem wybraliśmy jakąś przyzwoicie wyglądającą knajpkę i zamówiliśmy lody i wino. Wino było stołowe, lody były pyszne i miały mnóstwo dodatków: owoców, bitej śmietany… W końcu przyjechaliśmy tu właśnie po to – żeby żreć i poza tym robić nic!…
Powoli zapadał wieczór i robiło się coraz chłodniej – po prostu na cienki długi rękaw. Tego samego dnia rano w Katowicach było raptem z 10 stopni i deszcz! ;) Lody zrobiły swoje, wino też się dołożyło i razem z nieprzespaną nocą powlokło nas w stronę hotelu. W wejściu nastąpił zonk, bo nie udało mi się otworzyć drzwi, ale Wilczy – rozsądnie, zanim zrobiłam awanturę drzwiom – zabrał mi klucz i poradził sobie z zamkiem. Wdrapaliśmy się na nasze pierwsze przedwojenne piętro, pooglądaliśmy świat przez chwilę z tarasu, wzruszeniem ramion skomentowaliśmy obecność nalewki na maszynie do szycia i przez prysznic poszliśmy spać. A raczej padliśmy na twarz i zasnęliśmy natychmiast…

Obudziłam się w środku nocy i za potrzebą poszłam do toalety. Nie pogubiłam nóg na tych wszystkich stopniach, ale w łazience otrzeźwiły mnie dźwięki… Słyszę głosy – pomyślałam sobie. Głosy z imprezy!
Okazało się, że wywietrznik w naszej łazience jest drugim końcem niewątpliwie podłączony do knajpy. Na dole trwała impreza w najlepsze, na górze były odgłosy ;)
Rano świeciło piękne słońce, chociaż po niebie ganiały sobie jakieś małe chmurki. W Chani właśnie wstawał nowy, piękny dzień. Cóż, wstaliśmy i my i po krótkiej sesji zdjęciowej najbliższej okolicy hotelu oraz pozdrowieniu miejscowych kotów powędrowaliśmy szukać śniadania…
Znaleźliśmy je w fast foodzie przy skrzyżowaniu deptaka z główną ulicą. Skusiliśmy się na naleśniki. Z owocami. Bez śmietany. Dostaliśmy je w łapę, zupełnie jak gyros kotopoulo ;) Pożarliśmy naleśniki pod herbatkę i poszliśmy – do hali! Kaufen, comprar, buy, koupit, acheter!… W końcu PO TO właśnie tu przyjechaliśmy. Metodykę szlag trafił, zaczęliśmy od pierwszego sklepu z przyprawami i utknęliśmy…
– Ja chcę przyprawę do gyrosa! – mamrotałam złym głosem, szukając worków o objętości hurtowej. – Nie żadne tam rozmaryny!… Nie paprykę!… Nie takie małe!… Po cholerę mi takie małe, chcę więcej, więcej!… Jak tabletek na chciwość!
– Choinka! – warczał Wilczy gdzieś obok mnie. – Wszędzie te choinki, co to jest, Boże Narodzenie czy co?!? Potem to muszę z zębów wyciągać, bez sensu!…
– Gdzie jest przyprawa do kurczaka?!? Na diabła mi sałatka grecka, nie chcę sałatki, chcę kurczaka! Toż to jakaś popierdółka jest!…
W jednym ze stoisk znaleźliśmy konkretnej wielkości paczki, więc natychmiast w amoku nabraliśmy ich całe naręcza. Podeszła do nas pani ekspedientka i z uśmiechem podała koszyk… No tak ;p Tęsknym wzrokiem patrzyłam w stronę oliwy, ale przecież zaraz mnie zgarną na kontroli bezpieczeństwa za nadlitraż.
W ten sposób przeszliśmy całą halę, tu i tam robiąc zakupy i tylko pilnując, czego nam jeszcze brakuje. Wilczy szukał przyprawy do ryby bez “choinki” (obstawiam, że to był estragon ;), ja – dużego zestawu do kurczaka. W końcu wybraliśmy najmniejsze dostępne zło i na koniec jeszcze nabyliśmy kawałek atrakcyjnie wyglądającego sera. Z prośbą o natychmiastowe rozpakowanie. Pani chyba się nie spodziewała, że chcemy go po prostu od razu zjeść :)
W końcu lżejsi o wiele euro, ciężsi o wiele przypraw, opuściliśmy halę, żegnając się z potworami z głębin oraz kotkiem, który smętnie siedział przed stoiskiem z rybami. Przyprawy zajęły nam pół szafy. Przelotnie zastanowiłam się, ile by kosztowała paczka pocztowa do Polski. Mogłabym sobie oliwę wysłać…;)
Mając za sobą najważniejszy punkt wycieczki postanowiliśmy resztę czasu spędzić – jak zwykle – na wędrówce przed siebie przerywanej posiedzeniami w knajpkach. Najpierw zatem obejrzeliśmy najbliższą okolicę. Wilczy skupił się na oglądaniu kotów. Koty czują w nim bratnią duszę. Jeden poczuł do tego stopnia, że postanowił się zaprzyjaźnić – i wlazł Wilczemu na kolana, domagając się pieszczot. Podobno nawet mruczał… Był też kot-podróżnik, śpiący na motorze. A potem było podwóreczko, które kiedyś (podobno, ja nie bardzo pamiętam) odwiedziliśmy i zastaliśmy wręcz inwazję kotów. Możliwe. Teraz zamiast kotów była inwazja roślinności, pół placyku zajmował rozrośnięty w każdą stronę krzaczor z jakimiś śliwkopodobnymi owocami oraz kwiatami.
Poleźliśmy znowu w stronę portu. Ktoś karmił plączącego się między rybackimi łodziami kormorana. Na kormorana usiłował zapolować kot, ale z nabrzeża się nie dało. Na wszystko polowali ludzie z aparatami fotograficznymi :)
Poszliśmy w stronę latarni, na falochron. Oczywiście górą, która w pewnym momencie zrobiła się jakaś wąska i ciasna. Może i lęku wysokości nie mam, ale nie chciałabym zlecieć 1,5 metra w dół, ewentualnie od razu dalej, prosto do wody, na skały, z aparatem…
– Jak będę lecieć, masz łapać aparat! – przykazałam Wilczemu.
– Ta, jasssne… – skomentował i nie wiedzieć, czemu, zupełnie nie brzmiało to, jakby się zgodził.
Zleźliśmy w końcu z tego podwyższenia, przeszliśmy przez miejsce do wodowania łódek i znaleźliśmy toaletę. Bardzo nieczynną. Kiedyś w tym miejscu była knajpa i słusznie, bo miejsce zacne. Czemuś jednak teraz pozostały ruiny i syf… a szkoda.
Pod samą latarnią najwyraźniej zrobiło się miejsce piknikowe. Przychodzą ludzie, wyciągają kanapki, siadają na skałach i owiewani świeżą morską bryzą wsuwają, aż miło. A schodki do latarni służą za miejsce do robienia zdjęć – czy to sobie, czy to komuś, ewentualnie otoczeniu. Oczywiście natychmiast z tego skorzystaliśmy z dramatycznym skutkiem, bo uznałam to miejsce za absolutnie wręcz idealne do zrobienia potężnej awantury na temat kadrowania zdjęć. Stałam tam na górze, pod murkiem, machałam rękami, rwałam włosy z głowy i darłam ryja, co Wilczy znosił ze stoickim spokojem, robił mi zdjęcia i starał się je kadrować według mojego widzimisię. W końcu, w całkowitej zgodzie, zleźliśmy ze schodków. Na dole stał niewielki tłumek.
– Ale chyba nie wstrzymywaliśmy wycieczki? – spytał Wilczy inteligentnie.
– Ależ oczywiście, że wstrzymywaliśmy!…
Wróciliśmy do portu, popatrzyliśmy groźnie na Coast Guard o numerze bocznym 149 (to ten, co nam kisiel wylał 5 lat temu ;) i poszliśmy dalej. W drugą stronę, na cypel. Usiedliśmy na ławeczce.
– Robimy nic.
– No. Nareszcie.
Minęło 5 sekund.
– Zróbmy coś!
No to poszliśmy na starówkę, w wąskie uliczki, rozpoznając znów miejsca sprzed lat. O, tu była “popieprzona” knajpa, tu jedliśmy… W rezultacie dotarliśmy do “naszego” fast foodu na rogu i pokazaliśmy palcem, co chcielibyśmy zjeść. Gyros plate plus extra tzatziki. Pan się dwa razy upewniał, czy nie pomyliliśmy się z tymi tzatzikami, ale nie. Przekonaliśmy go, że tzatziki very good i w końcu dostaliśmy talerz pełen białego sosu :)
Najedzeni chętnie byśmy gdzieś odpoczęli. Weszliśmy znów w uliczki w bok i tak trafiliśmy – kompletnie od tyłu – do knajpy, którą z miejsca nazwaliśmy Havana Club. Naprawdę była to Cafe Restaurant Metropolitan :) Dwupoziomowa, urządzona w stylu amerykańskich knajp sprzed półwiecza, w oknach – wiatraki, piętra ogromnie wysokie, wszystko w ciemnym drewnie, nad barem – gigantyczne lustro. Druga strona restauracji wychodziła na plac z kościołem, tam też był niewielki ogródek. Zamówiliśmy piwo i przenieśliśmy się z tym piwem na pięterko, gdzie byliśmy jedynymi gośćmi i mogliśmy swobodnie oglądać wystrój knajpki. Miejsce urzekło nas i podbiło nasze pijackie serca natychmiast. W kąciku, obok starego, przepięknego, ceramicznego nalewaka do piwa, za nieczynnym barem odkryliśmy windę na dania, prowadzącą prosto do kuchni na parterze. Na antresoli stał sprzęt do jakichś pokazów multimedialnych. Pod sufitem – rzutnik. Sufit w ogóle w półokrągłe wzory, na ścianach – atrakcyjny wzorek, a do tego wszystkiego lekka muzyka… To ona sprawiła, że tu zostaliśmy. Bo jak tu nie posłuchać Roda Stewarta? :)

Było nam tak dobrze, że zostaliśmy na jeszcze jedno piwo.
– Co śmiesznego mówiłeś? – pytam Wilczego z długopisem w ręku, rozkładając kapowniczek.
– Ja? – Wilczy zrobił znudzoną minę biznesmena na wakacjach, którego nic już w życiu nie zaskoczy. – Ja nie mówię nic śmiesznego! Mamy inne poczucie humoru – spojrzał na mnie z wyższością.
Nie chciało mi się dyskutować.
– Mów coś śmiesznego!… No mów!…
Nic z tego, zajął się piwem…
W końcu pożegnaliśmy knajpę i znów przez hotel poszliśmy do portu na drinka. Pół litra kolorowego płynu niewątpliwie z alkoholem stało przed nami na stoliku i liniowo poprawiało nam nastrój :) Dla rozrywki wzięliśmy do ręki kartę, ale pan naganiacz wyrwał nam ją i przyniósł kartę z menu po polsku. No i tu nastąpił zonk, bo wszystkie określenia, które powinny brzmieć: “kreteński” były przeinaczone na: “kretyński” :) Ktoś musiał się świetnie bawić, robiąc im tłumaczenie…
W ramach wieczornego spaceru zjedliśmy gyros pita kotopoulo gdzieś dalej od portu. W środku znaleźliśmy… sałatę. Wilczy nie mógł jej ścierpieć i widziałam, że niemal siłą powstrzymywał się przed wydłubaniem zielonych listków i rzucaniem ich pod stolik. Zaraz potem odkryliśmy gyrosownię, w której pięć lat temu Wilczy razem z Harpem kupowali jedzenie dla połowy załogi.
– Tutaj pewnie dają bez sałaty… – wymamrotał, nie mogąc przeżyć ;)
Jako że założeniem wyjazdu były zakupy, jedzenie i spanie, to nie kłócąc się z ogarniającą nas sennością poszliśmy grzecznie do hotelu z zamiarem oddania się w objęcia Morfeusza, ale nic z tego nie wyszło, bo nasz wzrok padł na ową sprezentowaną nam nalewkę. Nie musieliśmy nic uzgadniać, po prostu chwyciliśmy flaszeczkę, kieliszeczki, coś na siebie i poszliśmy na taras.
Nalewka była całkiem w porządku. Słodka, ziołowa, nie dramatycznie mocna, więc dało się pić bez problemu. Gapiliśmy się z góry na port i dopadła nas lekka nostalgia. Wilczy zaczął:
– Jak tu przypłynąłem w 2000 roku, to te wszystkie knajpki w porcie to była taka egzotyka!… A teraz – no fajnie, że są, ale już nie są takie egzotyczne. Przecież jesteśmy w Grecji prawie co roku. Czasem co dwa lata.
– No, teraz to już nam nawet koty mówią po imieniu… – podsumowałam.

Ta noc była jeszcze bardziej atrakcyjna niż poprzednia: hałas na tarasie. Wycie wiatru. Latające krzesełka…
Zerwałam się, rażona wizją fruwających po porcie krzesełek z naszego tarasu, wybijających losowo wybrane okna. Na zewnętrzu był sztorm. Krzesełka leżały poprzewracane na tarasie, od czasu do czasu popychane wiatrem przejeżdżały z jednej strony tarasu na drugą. Bez oczu i w samych gaciach biegałam po tarasie, zbierając krzesełka na jedną kupę, dzięki czemu były cięższe i przestały się miotać. Następnie wróciłam do łóżka, nastawiając się na lekki sen. Bo jak te krzesła jednak dostaną skrzydeł?!?…
Nie dostały. Obudziłam się rano. Wiało nadal. Port wyglądał normalnie, a nie jakby właśnie przeszedł po nim sztorm. Oczekiwałam powyrywanych drzew (i co z tego, że tam nie ma drzew? ;p), poprzewracanych knajp, ogólnego bałaganu, zgrzytania zębów, płaczu i lamentu, tymczasem nic takiego, widocznie wszystko tutaj trwa w symbiozie z wichrami. No, skoro tak, to trzeba chyba zjeść jakieś śniadanie?
Schodząc natknęliśmy się na panią z obsługi. Korzystając z okazji postanowiliśmy natychmiast zapłacić za hotel, bo jeszcze tego nie zrobiliśmy, z karty nic nie ściągnęli sami, a w ogóle płatność kartą realizują niechętnie. Wymagana gotówka. Wilczy po transakcji skomentował:
– Widzisz, bardzo korzystnie – wymieniliśmy mniej papierka na więcej papierka – i zamachał mi przed nosem wielkim rachunkiem.
Na śniadanie poszliśmy jak państwo, do knajpki w porcie. Zaordynowaliśmy śniadanie angielskie, na ciepło. Najpierw dostałam ślinotoku, jak poczułam smażony bekon. Potem przyszedł świeżo wyciśnięty (prawdopodobnie) sok z pomarańczy, wreszcie po dwa jaja z bekonem. Pycha!
Potem poszliśmy na spacer nabrzeżem na zachód. Za twierdzą odkryliśmy cypelek, na nim – publiczną toaletę. Niby wszystko ładnie, ale toaleta podziemna, a w środku – tak z 5 cm wody stojącej. No i skorzystać się już nie da.
Dotarliśmy spory kawałek dalej, mijając dziką plażę, niegdyś zagospodarowaną, jakiś basen i kolejny port. Posileni lodami wróciliśmy do centrum bardzo naokoło, odkrywszy po drodze dzielnicę ekskluzywnych sklepów i nocnych klubów. W porcie wylądowaliśmy znów w knajpce – tym razem na obiad, czyli ostatnią okazję do seafood for 2 ;) Podlane Mythosem ośmiornice, małże, krewetki i inne rybki dość szybko sprawiły, że poczuliśmy się ociężali. I extra tzatziki wcale nie miały w tym swojego udziału, o nie!…
Po krótkiej, acz regenerującej drzemce wróciliśmy do dzielnicy handlowej. Ciągnęło mnie do szmat. W końcu ustabilizowałam się przy szmatce do łazienki w ramach dywanika, dodatkowo zaczęłam oglądać obrusy, zgodziłam się na jedno, potem na drugie, kiedy pan zaczął wyciągać trzecie, Wilczy stanowczym tonem powiedział: NIE! Pan szybko zrezygnował z dodatkowego wyciągania szmat, pewnie pomyślał, że jak się Wilczy zdenerwuje, to wyciągnie mnie za włosy ze sklepu i zapakowane już zakupy zostaną… niekupione ;)
Szaleństwo zakupowe minęło wreszcie i mogliśmy pójść jeszcze raz do Havany. Tym razem usiedliśmy na dole, pod lustrem, naprzeciwko baru i dostaliśmy piwko z kija. Oraz orzeszki. Wilczemu się włączył odruch bezwarunkowy i z prawej ręki zrobił podajnik do paszczy, więc mu odsunęłam te orzeszki, żeby nie wyżarł ich w 30 sekund. Protestował co prawda i nawet wyżalił się w kapowniczku, ale orzeszki wystarczyły na trochę dłużej :)
I wszystko było pięknie do momentu, w którym nie zauważyłam ruchu na ścianie…
Tylko wrodzonemu opanowaniu zawdzięczam to, że nie wrzasnęłam na całą Chanię i nie wskoczyłam na bar, uciekając od sporego, doskonale odżywionego i w rewelacyjnej kondycji karalucha, który sobie popylał po ścianie niedaleko Wilczego, aż schował się w ramie lustra. Odsunęłam się od ściany, odsunęłam swoje piwo od ściany i kazałam się też odsunąć Wilczemu, a resztę czasu potrzebną na wypicie piwa poświęciłam na lustrowanie ściany, czy przypadkiem karaluch nie przyprowadził kolegów.
– W Havanie po ścianie karaluch biega. Gdy na psyche spadnie zewłok karalucha, rzeczona psyche wyzionie ducha – skwitował Wilczy.
Zrewanżowałam się stwierdzeniem, że liście palmami szeleszczą…

Na koniec chcieliśmy jeszcze pójść na kawę do “naszej” kawiarni, czyli tej na rogu ulicy z naszym hotelem. Niestety, mimo otwartych ścian we wnętrzu nie dało się wysiedzieć – najwyraźniej tutaj nie obowiązuje zakaz palenia w pomieszczeniach, więc uciekliśmy stamtąd czym prędzej i poszliśmy jeszcze raz na ostatni spacer na starówkę. Przeszliśmy się znowu tymi samymi uliczkami po raz setny, jak zwykle wieczorem trafiając na więcej psów niż kotów (widocznie się podzieliły porą dnia) i w końcu padliśmy w jednej z knajpek na deser. Lody z baklawą i sałatka owocowa z miodem i jogurtem. Do tego kawa po irlandzku – nie żałowali tej “irlandzkości”, ledwo dało się wypić ;))) No i czas wracać do domu…
Spakowaliśmy się porządnie, bo wiadomo: plecaki wypchane nie przejdą przez bramkę. O wagę to się nie martwiłam, ale o zawartość… Nie mam pojęcia, co zrobi grecka kontrola bezpieczeństwa przed 6 rano, jak zobaczy dwa plecaki pełne sproszkowanego czegoś!… I jak tu im wytłumaczyć, że to przecież swojska przyprawa do gyrosa wieziona hurtowo w celach spożywczych, a nie w celach terrorystycznych!…
Budziki zadzwoniły o 4 rano, zebraliśmy się nawet całkiem sprawnie i o 4:25 wyszliśmy z hotelu. Kawiarnia na rogu nadal była czynna, co więcej – pełna gości. W ogóle na ulicach były tłumy, nie spodziewałam się tylu ludzi o tej porze!…
Na dworzec autobusowy dotarliśmy bez problemów, bilet nabyliśmy, autobus odjechał trochę po czasie zapełniony może w 1/4. Wśród pasażerów była obsługa naszego samolotu :) Na kolejnym przystanku dosiedli się jeszcze stewardesa i steward. Ona weszła i powiedziała do znajomych:
– Buenos dias!
A on:
– Buongiorno!
Zbaranieliśmy ;)
Na lotnisku kontrolę bezpieczeństwa przeszliśmy bez problemu, nawet bez wyjmowania płynów, nikogo nie zainteresowały hurtowe ilości przyprawy do gyrosa, uffff ;) Natomiast zaraz potem zaczęły się dziać dantejskie sceny – ludzie biegli z autobusu do schodków przez płytę lotniska, aby tylko być pierwszym!… Takie zachowanie jest chyba cechą narodową Polaków – normalnie aż wstyd wyjechać gdzieś za granicę. Mimo tego szaleństwa nie mieliśmy problemów ze znalezieniem dwóch miejsc obok siebie, a lot upłynął spokojnie i śpiąco. W Warszawie – chyba w ramach opozycji dla Katowic – obudziło nas słońce ;)

Wyszperane w Sieci:

Ryanair – nasz przewoźnik
Transport Katowice – Pyrzowice
Ktel – transport autobusowy na wyspie
Erato Studios – nasz hotel

(czerwiec 2013 r.)

Odpowiedz

Skomentuj
Podaj swoje imię

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży?

Denis Diderot "Kubuś Fatalista i jego pan"

Najchętniej czytane