Strona głównaPodróżeCaminoNasza Camino de Santiago, cz. 11 – Santiago de Compostela

Nasza Camino de Santiago, cz. 11 – Santiago de Compostela

19 maja, Santiago de Compostela

Wilczy obudził się klasycznie, o 6:30. Ja o 7:30. Bo mnie nogi bolały. Obudziłam się, bo bolały mnie nogi!… No masakra. Wstaliśmy jednakże nieco później, odwiedziliśmy naszą restaurację pod hotelem, zjedliśmy śniadanie i poszliśmy na szoping. Wsławiłam się tym, że pokazałam w sklepie palcem na czekolady i powiedziałam do pani ekspedientki:

– Tres this!

A potem Wilczy zaczął się śmiać. No i co z tego, że pomieszałam hiszpański z angielskim? Szybciej było, a wszyscy zrozumieli!…;)

Potem powędrowaliśmy do katedry. Plecaki zostawiliśmy w knajpie, ale kosturek poszedł z nami. W katedrze było tłumnie. Usiedliśmy na podmurówce jakiejś kolumny, bo nigdzie nie było już miejsca. Obok w konfesjonale siedział ksiądz i spowiadał w trzech językach: po hiszpańsku, włosku i angielsku. Przy kolumnie po drugiej stronie nawy stały nasze Szwedki. Spotkaliśmy też Amerykanów i nie-Niemców z dzieckiem oraz Słowaków. Miło tak, sami znajomi w tym kościele ;)

Nasza camino tu się kończy...
Katedra. Czyli koniec pielgrzymki.
Katedra z innej strony
Nadal kawałek katedry
p&W przed katedrą. Naprawdę tam byliśmy :)

Zaczęła się modlitwa, ale po hiszpańsku. Potem zaczęła się msza właściwa, prowadzona we wszystkich językach świata, bo księży na ołtarzu stało siedemnastu i każdy był z innej bajki. Każdy z nich też odprawiał jakiś fragmencik mszy. Do kompletu była jeszcze pani, która śpiewała pieśni. Po hiszpańsku :) Więc z całej mszy zrozumieliśmy niezbyt wiele, ale to było interesujące przeżycie. W pewnym momencie ksiądz wymienia pielgrzymów, którzy zarejestrowali się w Biurze Pielgrzyma od poprzedniej mszy, ale nas nie wymienił – nie było “Polacos”, podejrzewam, że to przez ten powód turystyczny. No turystyczny–nieturystyczny, ale na mszę przyszli, tak? A na koniec przyszło ośmiu panów w czerwonych wdziankach i rozbujało Botafumeiro, czyli wielką kadzielnicę, która buja się przez boczną nawę kościoła od sufitu do sufitu, waży 40 kg i gdyby tak się urwała… no, poprzednio urwała się w 1937 roku ;) W każdym razie Botafumeiro sunie, pani śpiewa, organy grają, a za ołtarzem non stop przechodzi kolejka chętnych do pomacania figury św. Jakuba.

Ołtarz i figura św. Jakuba Apostoła, a nad nią Botafumeiro (to srebrne po prawej jest aktualnie używane)

Dopiero dużo później zorientowaliśmy się, że w katedrze pod kolumną pozostał samotny nasz kostur. Pot, krew i łzy!…

– Został w najlepszym miejscu z możliwych – stwierdził Wilczy i ukradkiem otarł łzę tęsknoty ;)

Po mszy powędrowaliśmy do O Gato Negro. Postanowiliśmy nie wyjeżdżać z Santiago bez odwiedzenia tego przybytku rozkoszy, o którym pienia anielskie na Tripadvisorze wylewają się poza ekran telefonu. Must be! Więc wchodzimy, nie ma tłumu, chociaż ludzie są. Wchodzimy, patrzymy i co widzą nasze piękne oczęta? WOLNY STOLIK! Rączym truchtem pognaliśmy do niego, zabijając się po drodze o brukowaną podłogę, dopadliśmy stołków (tak, tak, STOŁKÓW) i wiadomo było, że bez walki miejsca nie oddamy. Nikt nie chciał jednak z nami walczyć, dostaliśmy nawet kartę, widać, żeśmy turyści, miejscowi wszak jedzą i piją przy barze, nie? Bez karty wiedzieliśmy, że będzie grana ośmiornica. Do kompletu zamówiliśmy wino, dostaliśmy karafkę i czarki, takie małe i płaskie miseczki w ramach kieliszków. Poza tym przyszedł chleb. I to wszystko razem było tak pyszne, że moje podniebienie wpadło w ekstazę, a żołądek błagał o meldunek w tej knajpie.

Oczywiście rozglądaliśmy się dookoła. Bardzo wyraźnie było widać, kto tu z Tripadvisora, kto tu pielgrzym, a kto miejscowy. Miejscowi stawali przy barze i rozmawiali wszyscy ze sobą naraz, popijając wino lub piwo. Pielgrzymi wchodzili z plecakami i starali się znaleźć sobie jakikolwiek przytulny kącik. Turyści wchodzili i ich stopowało: ooo, nie ma stolików, jak tu ciasno, wąskie przejście, co za podłoga nierówna!… A potem weszli ludzie w… sztormiakach. No nieźle musiało wiać na oceanie, skoro ich tak daleko od brzegu wyrzuciło!…;)

O Gato Negro
Każda szanująca się knajpa musi mieć wystawkę…
Wnętrze O Gato Negro. Niezbyt duży lokal, ale bardzo pojemny…;)
W ekskluzywnej restauracji za stołem zasiedli…;)
Wino pijemy z czarek
Ośmiornica. Nie żałowali :)

Najedzeni i usatysfakcjonowani opuściliśmy O Gato Negro i poszliśmy się pobłąkać. Znowu zaczęłam marudzić, że mi Szwedek brakuje, że świat bez nich jest jakiś taki niedokończony i że nie mogę stąd wyjechać bez spotkania z nimi! I proszę – jak na zamówienie – spotkaliśmy Elisabeth, jak wracała z zakupami. Okazało się, że wynajęły sobie pokoik z widokiem i zostają kilka dni w Santiago. Teraz już, jak się pożegnaliśmy oficjalnie, wszystko było jak trzeba :)

Poplątaliśmy się jeszcze po ulicach, szukając jakiejś pamiątkowej ośmiornicy z Santiago, ale w końcu żadnej fajnej nie znaleźliśmy, za to niefajnych cały stosik. Zapragnęliśmy w końcu odpocząć i okazało się, że pod naszym hotelem piwa się nie napijemy, bo teraz jest czas na obiad i oni nie przyjmują w knajpie gości tylko na piwo. Ach, tak?… Poszliśmy nieco dalej i daliśmy się wciągnąć na najdroższe piwo świata, do którego dostaliśmy trochę tapasów.

Wilczy i najdroższe piwo świata. No smaczne było :)))

No i czas w drogę. Odebraliśmy swoje plecaki i powędrowaliśmy na dworzec kolejowy, gdzie udało nam się po hiszpańsku kupić bilety na pociąg do Porto z przesiadką w Vigo. Po hiszpańsku, bo pan w kasie nie mówił po angielsku, ale Wilczy się dogadał :) I tak oto skończyła się nasza camino.

Zuzanna (pluszowa ośmiornica, która przeszła z nami camino) i muszla pielgrzyma na dworcu w Santiago. Coś się kończy? E, nie, to tylko przerwa…;)

Aczkolwiek obawiam się, że to nie było moje ostatnie słowo w sprawie włóczęgi.

Bo na przykład istnieje jeszcze Caminho Português… ;)

(tylko nie mówcie Wilczemu!)

Camino jest wszędzie!

Po przejściu naszej camino mieliśmy zamiar odpocząć w Porto. Wiadomo, dobre żarcie, porto i piękne widoki. I ocean. Tia…

Okazało się, że w Porto WSZĘDZIE JEST POD GÓRKĘ. Nasze zbolałe nogi, zamiast odpocząć, znowu były masakrowane. Tylko teraz nie musieliśmy nigdzie dojść, bo knajp było w okolicy pod dostatkiem :)

Ale żebyśmy nie zapomnieli o camino…

Najpierw znaleźliśmy żółtą muszlę na ścianie budynku niedaleko naszego noclegu. Szlak tędy idzie, czy jakiś pielgrzym mieszka? Chyba to drugie, bo strzałek zabrakło. A potem pod katedrą spotkaliśmy pielgrzymów na szlaku. Po raz ostatni tego lata powiedziałam: “Buen Camino” :)

Muszla świętego Jakuba w Porto, na elewacji kamienicy :)

Pamiętajcie: caminos są wszędzie. W czerwcu trafiliśmy na początek jednego szlaku na… wyspie Usedom, w miejscowości Stolpe auf Usedom. Rozglądajcie się, camino jest tuż! :)

Czy nasza camino na pewno się zakonczyła?...
Camino de Santiago na wyspie Uznam

(maj 2017 r.)

Odpowiedz

Skomentuj
Podaj swoje imię

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży?

Denis Diderot "Kubuś Fatalista i jego pan"

Nasze camino dzień po dniu