Strona głównaKrajeHiszpaniaAutem dookoła Półwyspu Iberyjskiego, cz. 2 – Grenada

Autem dookoła Półwyspu Iberyjskiego, cz. 2 – Grenada

Autem dookoła Półwyspu Iberyjskiego w odcinkach
Część 1 – Warszawa – Łódź – Lyon – Grenada
Część 2 – Grenada
Część 3 – Sewilla
Część 4 – Pedras d’El Rei
Część 5 – Lizbona/Sintra
Część 6 – Lizbona – Bordeaux – Frankfurt nad Menem – Łódź

Grenada – Sewilla

Zobacz galerię

Dziedziniec w Pałacu Nasrydów

Rano okazało się, że moja ładowarka nie działa. Myślałam, że w gniazdku nie ma prądu, ale nie – to ładowarka się wypięła na rzeczywistość. Kolejna rzecz wypadła zatem z bagażu, co zrobić.
Po prysznicu zrobiliśmy sobie śniadanie: bułki, pomidory, czekolada i herbata. Czajnik bezprzewodowy to świetny wynalazek :) Do tego oczywiście zestaw tabletek na przeziębienie, bo oboje jesteśmy mocno pociągający. Po powrocie do pracy rozmawiam na ten temat z Blond Wiedźmą:
– Dlaczego jadłaś tabletki na śniadanie?!? – pyta ona z bezbrzeżnym zdumieniem. Odpowiadam zgodnie z prawdą:
– Bo byłam głodna!… Yyyy… bo chora byłam!…:)
No i ruszyliśmy na podbój Granady!
Do centrum należało dojechać autobusami 3 lub 33 i wysiąść przy Cathedral. Jechaliśmy sobie spokojnie gapiąc się za okno, ale im gęściej w uliczkach, tym bardziej robiłam się nerwowa. W końcu, wiedziona niewątpliwym instynktem katolickim, zapytałam kobiety na siedzeniu przed nami:
– Cathedral aqui?
– Aqui! – odpowiedziała twierdząco, więc poderwaliśmy się z miejsc i wylądowaliśmy na bruku. Żadnej katedry nie widać co prawda (a gdybyśmy zrobili dwa kroki w prawo…), no i coś byśmy zjedli… I tak trafiliśmy do Subwaya, obiecując sobie, że to ostatnie niehiszpańskie i nieportugalskie żarcie, jakie w tej podróży jemy. Po czym dzielnie pomaszerowaliśmy pod górę, albowiem tak wskazywały drogowskazy, a my pożałowaliśmy kasy na busa.
Początki były łatwe i przyjemne. Lekko pod górkę, dookoła urocze budyneczki, zaczyna świecić słoneczko… Świeci coraz bardziej… Docieramy do schodków… Upał jak diabli!… Stajemy, żeby się rozebrać :) W rezultacie na górę docieramy spoceni i mamy już serdecznie dość wszystkich Alhambr świata ;p (i co z tego, że jest tylko jedna?). Z jednym zygzakiem, bo poczuliśmy się zagubieni w pewnym momencie, dotarliśmy wreszcie do wejścia i okazało się, że bilety na podstawie naszej rezerwacji musimy odebrać w kasie. Żadnych kolejek, żadnych dzikich tłumów przed wejściem. Chociaż być może nie było już na przykład biletów do Pałacu Nasrydów…

Bilet do Alhambry
Bilet do Alhambry

Bilety odebraliśmy, mapki pobraliśmy i weszliśmy. W końcu po to tutaj tak gnaliśmy!
Alhambra to w ogóle wielki mauretański kompleks warowno-pałacowy, składający się nie tylko z porozsiewanych zabytków, ale także z budynków użyteczności publicznej: jakieś hotele, sklepiki, instytucje bliżej nam nieznane. Do części tych rzeczy można wejść normalnie z ulicy, do części trzeba mieć ten święty, rezerwowany z wyprzedzeniem miesięcznym bilet. Ustabilizowaliśmy się zatem przy atrakcjach biletowanych i zaczęliśmy od ogrodów, prowadzących w stronę Pałacu Nasrydów.
Ogrody z pewnością są piękne, doskonale utrzymane i zadbane, ale po pierwsze: był marzec, po drugie: znowu zrobiło się pochmurno. Ze wzgórza, na którym leży Alhambra, widać było zachmurzony łańcuch Sierra Nevada. Pogoda straszyła. Przeszliśmy przez kolejne bramki i dotarliśmy pod Pałac Nasrydów akurat, jak znów zaczęło padać. Wszędzie porobiły się kałuże.

Pałac Nasrydów
  • Wejdźmy już do środka – mamrotałam, gapiąc się na ludzi w kolejce. Bilet pozwalał nam wejść o godzinie 15:00, spóźnień nie przewidziano. Czekaliśmy więc i faktycznie, opiekun grupy się pojawił, stadko weszło na teren cuda architektury. Zdjęcia można było robić, więc wisiałam na aparacie, bo architektonicznie istotnie było to cudo :) Tysiące zdobień, całe ściany wyrzeźbione, wszędzie motywy roślinne i geometryczne. Ścianki ażurowe, kolumny, inskrypcje. Szaleństwo! Do tego dziedzińczyki z basenami, wykutymi w posadzce albo nadbudowanymi. Płytkie ciągi wodne, w upalny dzień dające trochę ochłody. Budynki blisko siebie, żeby rzucały cień. Zadaszenia, krużganki, całe pomieszczenia z ażurowymi ścianami, umożliwiającymi przepływ powietrza. No i te zdobienia… Do tego dziedzińczyki pełne zieleni, łącznie z drzewkami pomarańczowymi! Istotnie, ciężko było oderwać się od aparatu :)
Alhambra - detale
Alhambra – detale

Wreszcie opuściliśmy gościnne progi kompleksu Pałacu Nasrydów. Obejrzeliśmy jeszcze Pałac Karola V – ale tylko dziedziniec, bo w poniedziałki Pałac jest zamknięty. Nie zrobił na nas oczekiwanego wrażenia, więc opuściliśmy go szybko ze wzruszeniem ramion. W budynku socjalnym skorzystaliśmy z maszyny, sprzedającej herbatę i czekoladę po eurasku. Skryliśmy się tam, bo znów zaczęło padać, ale wygonił nas stamtąd autobus dzieci. Dzieci na całym świecie są nieznośne :)

Tuż obok Pałacu Karola V jest Alcazaba – najstarszy, bardzo zniszczony fragment Alhambry, niegdyś twierdza, dziś zostały mury dookoła i kilka wież.
Poszliśmy jeszcze obejrzeć Generalife – ogrody i pałac letni, położone jeszcze trochę wyżej. No ogrody piękne, ale zabrakło sił na zwiedzanie dokładne, więc drepcząc wróciliśmy przed wejście, na przystanek autobusowy. Obok był postój taksówek, z którego właśnie ruszyła Toyota.
– Słyszałaś ten samochód? – zapytał mnie Wilczy.
– Nie – odparłam zgodnie z prawdą, uświadamiając sobie, że istotnie auto odjechało bezszelestnie.
– No właśnie!… Bo to hybrydowa Toyota! – pouczył mnie on. Prych…;)
Zgodnie zaczekaliśmy na autobus. A właściwie bus, czyli takie coś krótszego. Okazało się, że posłanie busa w tę trasę miało głęboki sens – po drodze jechaliśmy tak wąskimi uliczkami z tak ciasnymi zakrętami, że zwykłej wielkości autobus w życiu by się nie zmieścił.
Dotarliśmy na dół i postanowiliśmy teraz zobaczyć Alhambrę z El Albaicin – starej dzielnicy Granady, położonej na wzgórzu naprzeciwko twierdzy. Przy okazji zaczął nam się marzyć porządny posiłek. Z całą pewnością znajdziemy w Albaicinie mnóstwo uroczych knajpek…
Nic bardziej błędnego! Może i są knajpki, ale nie udało nam się na nie trafić. Weszliśmy w uliczki, na początku pełne straganów, sklepików, uroczo po prostu. Ale sklepiki szybko się skończyły, uliczki składały się głównie z nieprzerwanych murów i pozostało nam tylko iść przed siebie z nosem wbitym w mur lub asfalt. I tak od skrzyżowania do zakrętu… W końcu udało nam się dotrzeć do placu z kościołem i punktem widokowym, wreszcie trochę otwartej przestrzeni, bo normalnie już klaustrofobii dostawałam…

Alhambra

Popatrzyliśmy sobie na warownię pod mocno zachmurzonym niebem. Gdzieś przeczytałam, że o zmroku Alhambrę podświetlają i wygląda wtedy bajecznie, więc postanowiliśmy poczekać jeszcze kilka minut. Obok była knajpka z cenami x4. Głód zajrzał nam w oczy. Schrupaliśmy ostatniego batonika. Patrzyliśmy na Alhambrę, patrzyliśmy i nic.
– Swoją drogą to my jesteśmy nienormalni. Weszliśmy na jedną górę, z której zjechaliśmy autobusem tylko po to, żeby natychmiast wejść na drugą. Powinniśmy to zrobić odwrotnie!… Wjechać na górę i z niej zejść – stwierdziłam. Wilczy przytaknął…
W końcu, zniesmaczeni, zaczęliśmy schodzić z góry, bo już naprawdę głód nas doganiał i w rezultacie przeszliśmy się jarem między dwoma wzgórzami. Dotarliśmy do dolnego miasta i zakotwiczyliśmy w tureckiej restauracji :) Dostaliśmy herbatę po turecku, w pięknych szklaneczkach i wściekle słodką, oraz kupę żarcia w przyzwoitej cenie. I jeszcze jedną herbatę. Było pysznie i wreszcie mogliśmy trochę odpocząć.
Wieczór spędziliśmy w supermarkecie naprzeciwko naszego motelu. Ich Auchan nazywa się Alcampo. Pobuszowaliśmy w nim, nabyliśmy pieczywo i jakiś jamónek i mogliśmy paść spać :)

jamon
Taka tam alejka w hipermarkecie ;)

Następnego dnia postanowiliśmy się wyspać. Do południa powinniśmy opuścić gościnne progi motelu, ale przedtem prysznic, śniadanie, pakowanie…
Śniadanie wyszło nam nieźle: kanapki z jamón serrano i polskim ogórkiem kiszonym :) Z braku normalnego stołu usiedliśmy przed blatem przytwierdzonym do ściany. Na ścianie – lustro.
– Jedni to piją do lustra, my – jemy… – podsumował Wilczy, gapiąc się na nasze gęby.
Do pokoju dwa razy wchodziły sprzątaczki, a my ciągle niegotowi. Wreszcie się ogarnęliśmy, zapakowaliśmy auto. Na dworze: 10,5°C, pełne zachmurzenie. Poszłam oddać klucz. Recepcjonista:
– Mam nadzieję, że będziecie mieli lepszą pogodę w Sewilli :)
Wilczy uparł się, że pojedzie przez miasto. Raptem kilka rondek i już wyskakujemy na trasę. No dobrze, proszę bardzo – chce, to niech jedzie. Jedno z rond miało osiem zjazdów…
Wilczy pieczołowicie przerysował rondo z mapy Googla do kajecika, podsunął mi pod nos i kazał się zapoznać. Była tam masa kreseczek, w których on widział trasę przez miasto… Tia. I ja mam robić za pilota?!?…
Oczywiście nie było bata, na żywo okazało się, że trójkątnych budynków (a przynajmniej wyglądających na takie) jest przy rondzie więcej niż jeden, więc pogubiłam się natychmiast, tym bardziej, że dodatkowo pod rondem wiły się jakieś tory, wprowadzając zamieszanie, a rozjazdy są dwupoziomowe i któż może wiedzieć, gdzie należy skręcić?!? Oznaczenia były, ale nikłe i wątłe w zalewie innych bodźców wizualnych, w rezultacie Wilczy objechał rondo w kółko i w końcu sam trafił na właściwy zjazd. Potem poszło już z górki: jeszcze jedno rondo, skręt w prawo, przejazd pod wiaduktem i już jesteśmy na właściwej drodze :)

Plątanina dróg w Granadzie, czerwone dopiski pochodzą od Blond Wiedźmy

Żegnaj, Sierra Nevada! Witaj, przygodo!
Mamy do przejechania jakieś 250 km, to już jest nic w porównaniu z poprzednią trasą, zatem jedziemy na luzaku. W odtwarzaczu – Menele.
– Nie ma to jak jechać przez Hiszpanię i śpiewać warszawskie piosenki…
– No to jadziem, panie Zielonka, do Sewilli poproszę.
Słuchamy piosenek, podśpiewujemy do nich. Oczywiście temat przewodni to alkohol.
– Słuchamy o piciu, a nic jeszcze nie piliśmy – marudzę. – Wypuścić nas w Europę…
– Ja już od tego słuchania jestem pijany – twierdzi Wilczy.
Jedziemy przez słoneczną Hiszpanię. Wycieraczki chodzą cały czas, pada, leje, kropi, pada i tak na zmianę. Niebo jest zasnute chmurami. Szczytów gór nie widać. Szaro.
Przy drodze co i rusz tablice informacyjne, od jakiegoś czasu także po arabsku. No tak, zjazd na Algeciras, Tarifa – stamtąd odpływają promy do Maroka.
Dużo też innych tablic. Że zwolnić, jak pada. Że gadające (śpiewające) linie. Że Stefan jest gejem…

Czytaj dalej, część 3 – Sewilla

Wyszperane w Sieci:
Alhambra, Grenada

(marzec 2013 r.)

Odpowiedz

Skomentuj
Podaj swoje imię

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży?

Denis Diderot "Kubuś Fatalista i jego pan"

Najchętniej czytane